Odsłony: 10922

Ewa „Ryba” Dziduszko

Waldemar Ufnalski

Rejs pamięci gen. Mariusza Zaruskiego

na Dnieprze ze Sławutycz do Chersonia

5.08 – 21.09.2011

1. Geneza i cel rejsu oraz uczestnicy

Pomysł i opracowanie koncepcji rejsu zawdzięczamy naszemu klubowemu koledze Markowi Tarczyńskiemu; pisałem o tym szczegółowo w sprawozdaniu z uroczystości ku czci Generała, które miały miejsce w Chersoniu w dniu 18 kwietnia 2011 roku; przypomnę więc tylko, bardzo zwięźle, najważniejsze fakty.

Marek i Iwona Tarczyńscy (jak zawsze z Milą) dotarli, jesienią roku 2010, swoją „Cerberyną – Milą” ze Strasburga do Chersonia (rzekami, kanałami a następnie drogą morską z Marsylii przez Morze Śródziemne, Marmara i Czarne). Nie zmogły ich wiatry i fale, ale zmogła ich biurokracja ukraińska wyraźnie nie chcąca zapomnieć o „minionej epoce”. Zdaniem lokalnych urzędników wejście „statkiem obcej bandery” z morza na wody śródlądowe Ukrainy wymagało „super-zezwolenia” wydawanego ewentualnie „przez Kijów”, niemożliwego do uzyskania w sensownym (dla nich) czasie. Oczekując na transport lawetą do Polski, nawiązali kontakty z polonią chersońską i żeglarzami chersońskimi oraz odszukali „ślady po Mariuszu Zaruskim”. Marek opracował ramową koncepcję uroczystości, jakie winniśmy czci generała Zaruskiego w 70 - lecie jego śmierci w miejscowym więzieniu NKWD (8.04.1941 – życiorys Mariusza Zaruskiego można odnaleźć również na stronie klubowej www.jkpwwolica.waw.pl). Po powrocie kol. Tarczyński napisał list do Prezydenta Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego (zresztą też historyka i żeglarza), w którym scharakteryzował sytuację i poprosił o objęcie patronatu nad planowanym przedsięwzięciem. Uzyskał Jego zgodę i zapewnienie pomocy. Dalej sprawy potoczyły się na odpowiednio wysokich szczeblach, a kol. Marek Tarczyński został „w nagrodę” głównym koordynatorem tego projektu.

Zaplanowane zostały następujące przedsięwzięcia:

1. Uroczystości w Chersoniu w dniu 18 kwietnia 2011 roku – nasz klub był reprezentowany oficjalnie przez kol. Marka Tarczyńskiego i Waldemara Ufnalskiego; opis tych uroczystości i mój fotoreportaż znajdzie Czytelnik na naszej stronie klubowej (www.jkpwwolica.waw.pl).

2. Rejs pamięci Mariusza Zaruskiego w sierpniu – wrześniu Dnieprem z rejonu Czarnobyla do Chersonia

3. Regaty jachtów kabinowych w Chersoniu w dniach 17 - 18 września 2011 (Dni Chersonia) o puchar Generała Zaruskiego ufundowany przez Prezydenta Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego (z udziałem polskich załóg regatowych startujących w regatach jachtów kabinowych).

4. Uroczystości w Zakopanem na Pęksowym Brzyzku (jest to zabytkowy cmentarz zakopiański) organizowane przez TOPR (Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe) pod przewodnictwem naczelnika TOPR – Jana Krzysztofa.

5. Rejs pamięci generała Zaruskiego żaglowca „Generał Zaruski” (właśnie trwa jego remont a raczej totalna odbudowa) latem 2012 – patronuje mu Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, a koordynuje dyrektor MOSiR Gdańsk – Leszek Paszkowski.

Powróciliśmy niedawno z Chersonia na „macierzyste wody Zalewu Zegrzyńskiego”; dalej tekst będzie zawierał subiektywne sprawozdanie z realizacji „punktów 2 – 3” przedstawionego programu.

Komandorem rejsu został kol. Wojciech Skóra (Dyrektor Centrum Turtystyki Wodnej Zarządu Głównego PTTK oraz Przewodniczący Komisji Turystyki Żeglarskiej ZGPTTK). Rejs był wspierany finansowo przez Ministerstwo Sportu i Turystyki; uzyskano dotację na pokrycie kosztów transportu jachtów „tam i z powrotem”, która została przekazana na konto Polskiego Związku Żeglarskiego, który tym samym został współorganizatorem opisanego przedsięwzięcia. Jachty reprezentujące Jachtklub Politechniki Warszawskiej („Cerberyna – Mila” oraz „Ewa3”) otrzymały poza tym od klubu dotację po 1000 PLN na pokrycie kosztów wpisowego na rejs.

Kiedy zaproponowano mnie i Ewie abyśmy wzięli udział w rejsie naszą „Ewą3”, mieliśmy obawy, że jest to „zaproszenie po protekcji” kol. Tarczyńskiego i blokujemy miejsce jachtowi ze „znaczącego coś w Polsce klubu” z nieco młodszą załogą mogącą w przyszłości kontynuować ideę rejsów żeglarskich na Ukrainie. Niestety już na wstępie okazało się, że będą kłopoty ze skompletowaniem jachtów i załóg; zapraszane przez Komandora Rejsu kluby udzielały „wymijających odpowiedzi” a następnie wycofywały się z przedsięwzięcia, uzasadniając decyzję brakiem możliwości zapewnienia odpowiednich jachtów własnych oraz brakiem możliwości finansowych na ich wyczarterowanie. W końcu w rejsie uczestniczyło 6 jachtów; oto lista jachtów i załóg (na pierwszym miejscu armator - skipper).

  1. „Amper” (tes 678); Wojtek Skóra (Komandor Rejsu), Bożena Skóra, Mieczysław Kluszczyński
  2. „Cerberyna – Mila” (antila 24); Marek Tarczyński, Iwona Tarczyńska z nierozłączną Milą
  3. „Karnak” (pegaz 695); Tadeusz Mańkowski, Ewa Mańkowska z równie nierozłączną Colą
  4. „Muskat” (przebudowany scorplus); Wodzimierz Kowaleski, Hanna Kowaleska
  5. „Ewa3” (antila 22); Waldemar Ufnalski, Ewa Dziduszko
  6. „Calypso” (antila 26): Jehor Sawin z załogą (żeglarz ukraiński z Chersonia, który przewiózł swoją łódkę własnymi środkami – jego postać i rola w rejsie zostaną opisane dalej)

2. Akwen i jego otoczenie

Dniepr wypływa ze Wzgórz Wałdajskich (Rosja); jego źródła znajdują się zaledwie na wysokości 220 m n.p.m co przy długości rzeki równej 2285 km czyni z niego rzekę typowo nizinną. Znane z literatury (np. Ogniem i mieczem) porohy dnieprowe czyli podłużne progi skalne zbudowane z twardych skał wulkanicznych (granitów i gnejsów), przegradzające rzekę i bardzo niegdyś utrudniające żeglugę były położone na odcinku około 70 km pomiędzy twierdzą w Kudaku (patrz Ogniem i mieczem) oraz wyspą Chortycą – siedzibą Siczy (jak sama nazwa wskazuje) Zaporoskiej. Zostały one zalane po zbudowaniu w roku 1932 zapory wodnej w Zaporożu (utworzeniu Zalewu Dnieprowskiego) i znajdują się obecnie głęboko pod powierzchnią wody. Dniepr niesie (w dolnym biegu) średnio 1670 m3/s wody; jego szerokość na granicy z Białorusią wynosi średnio kilkaset metrów a w dolnym biegu odpowiada szerokości np. Bełdan.

Na Dnieprze zbudowano w roku 1932 pierwszą zaporę i elektrownię „Dnieproges” (Dnieprowska Gidro – Elektrostancja) a po Drugiej Wojnie Światowej jeszcze 5 innych tworząc w sumie 6 „zalewów” (nazywanych tu „morzami”); ich łączna długość wynosi 896 km (!), powierzchnia 6590 km2, gromadzą one 43,8 km3 wody (bardziej szczegółowe charakterystyki podam w opisie rejsu). Odległość od Sławutycz do Chersonia (mierzona na mapie wzdłuż farwateru) to około 1150 km z czego wynika, że żeglowaliśmy głównie przez kolejne „morza” o szerokości maksymalnej od 8 do 28 km i bardzo zmiennej głębokości, co przy silniejszym wietrze zmusza praktycznie do płynięcia oznakowanym farwaterem. Droga wodna od Morza Czarnego do Sławutycz jest dostępna, na całej długości, dla barek o nośności 2500 ton.

W latach 1775 – 1850 Dniepr został połączony drogą wodną z Wisłą (czyli Morze Czarne z Bałtykiem) przez Bug, Muchawiec (prawy dopływ Bugu wpadający do niego na wysokości Brześcia), Kanał Królewski (zbudowany z polecenia króla Stanisława Augusta Poniatowskiego), Pinę i Prypeć (prawy dopływ Dniepru wpadający do niego nieopodal Czarnobyla). W XIX wieku była to droga wodna o znaczeniu handlowym; obecnie jest wykorzystywana lokalnie na terenie Białorusi; śluza łącząca Bug z Muchawcem została zasypana; ze względów politycznych odcinek „białoruski” tej drogi jest dla nas aktualnie praktycznie niedostępny.

Do zwodowania jachtów wybrano miasto Sławutycz położone na lewym brzegu Dniepru około 50 km powyżej ujścia Prypeci do Dniepru. W mieście tym działa jachtklub, który zapewnił wodowanie dźwigiem i postój. Sam Czrnobyl i ostatni odcinek Prypeci leżą w strefie zamkniętej dla „zwykłej turystyki”; organizowane są jednak wycieczki do „strefy zero” właśnie ze Sławutycza, do którego jest dobry dojazd przez Kijów.

W pokonanym przez nas odcinku górnym, Dniepr płynie przez tereny lesiste i niemal niezamieszkane, w dolnym są to tereny stepowe również, w naszym rozumieniu, niemal „dziewicze”. Jedynie między Dnieprodzierżyńskiem i Dniepropetrowskiem oraz w rejonie Zaporoża nad Dnieprem ulokowano przemysł ciężki (głównie metalurgiczny); oczywiście mija się wiele sporych miast w tym 3,5 milionowy Kijów. Woda w Dnieprze jest ogólnie (nawet w centrum Kijowa) nieporównywalnie bardziej czysta niż w Wiśle; niestety w tym okresie glony „kwitły” i na wielu obszarach wodę pokrywała warstwa glonów a w zatokach „zawietrznych” tworzyły się ich kożuchy.

Na Dnieprze (i zalewach) nie istnieje praktycznie, w polskim rozumieniu, turystyka żeglarska; można płynąć cały dzień i nie zobaczyć „ukraińskiego żagla”; jestem przekonany, że na Zalewie Zegrzyńskim stacjonuje więcej jachtów niż łącznie we wszystkich odwiedzonych przez nas klubach. Wynika to jak się wydaje z trzech przyczyn. Pierwsza to zapewne upadek ekonomiczny i bankructwo wielu zakładów przemysłowych po rozpadzie ZSRR i utworzeniu w roku 1991 Niepodległej Ukrainy; spowodował on załamanie finansowania działań socjalnych i likwidację ośrodków wypoczynkowych znajdujących się głównie nad wodą; zlikwidowano też ośrodki regatowe szkolące dzieci i młodzież. Druga to brak rodzimych projektantów i małych zakładów produkujących laminaty lub gotowe jachty. Istnieje „prywatny import” z Polski jachtów (często bardzo) używanych; cieszą się one dużym powodzeniem i uznaniem (za jakość) ale „ostateczny odbiorca” z reguły mocno przepłaca (w porównaniu z cenami „posezonowymi” w Polsce); nasi rozmówcy uzasadniali to, napiszę oględnie, „problemami stwarzanymi przez celników ukraińskich podczas przekraczaniem granicy”. Wielu zdeterminowanych żeglarzy zbudowało samodzielnie swoje jachty (również dosyć duże – morskie) kosztem wielu lat pracy i dużych wyrzeczeń; oglądaliśmy w klubach różne „samoróbki” – wykonanie niektórych świadczyło o dużym kunszcie ich budowniczych. Trzecia to brak na Ukrainie „żeglarstwa turystycznego”; armator, który chciałby zarejestrować (co jest obowiązkowe niezależnie od rozmiarów jednostki) swoją łódkę jako „jacht turystyczny” zostaje potraktowany jako „miliarder – ekscentryk” i obciążony corocznymi opłatami o jakiejś absurdalnej wysokości. Z tego powodu rejestruje on swoje „pływadełko” jako sportowy jacht regatowy. Aby utrzymać ten status należy uczestniczyć trzykrotnie w ciągu roku w regatach odpowiedniego szczebla (chyba okręgowego) i ukończyć je na dowolnym miejscu; otrzymuje on wówczas świadectwo uczestnictwa z odpowiednimi (okrągłymi – czyli najbardziej cenionymi) pieczątkami – trzy świadectwa rocznie stanowią podstawę do uznania armatora za „sportowca – regatowca” i umieszczenia go, przez właściwych urzędników, „w innej szufladce”. To może się wydawać kompletną brednią ale usłyszałem to od kilku rozmówców – żeglarzy.

Odręby problem stanowi śluzowanie. Jak już napisałem, musimy się 6 razy prześluzować „w dół”; śluzy są płatne; dodatkowo na najgłębszej śluzie (w Zaporożu) jest ponoć wykonywane bliżej niezdefiniowane, płatne „badanie techniczne jachtu” (?). Obcokrajowiec musi zapłacić za to łącznie 5600 UAH (2100 PLN) od łódki (niezależnie od jej rozmiaru); „tambylec” płaci 3 – krotne mniej (to i tak dla „zwykłego” żeglarza ukraińskiego bardzo dużo); tylko Niemcy wynegocjowały umowę zrównującą opłaty od jachtów niemieckich z pobieranymi od ukraińskich (na całej trasie nie widzieliśmy jachtu obcej bandery więc wszystko to raczej abstrakcja). Do tego dochodzi uzyskanie niezbyt zrozumiałego zezwolenia na „pływanie po wodach śródlądowych Ukrainy” (?).

Na noc i w razie niepogody można stawać w portach klubowych istniejących w miastach lub na przystaniach opuszczonych na ogół ośrodków wypoczynkowych. Zasadniczo wszędzie byliśmy traktowani jako „mili goście” i nie pobierano od nas żadnych opłat. Bez ograniczeń można też kotwiczyć, cumować do brzegu i biwakować „na dziko” o ile znajdzie się dogodne, dobrze chronione przed wiatrem i falą, miejsce.

Odrębną, bardzo znaczącą, zachętą do udziału w rejsie była dla nas „warstwa krajoznawczo – historyczna”. Tereny na obu brzegach Dniepru wchodziły przecież w skład Rzeczypospolitej Obojga Narodów; po Unii Lubelskiej (1569) województwa: podlaskie, wołyńskie, kijowskie i bracławskie weszły w skład Korony. Na sporym odcinku Dniepru będziemy płynąć „szlakiem Skrzetuskiego na Sicz Zaporoską” i dla mnie wszędzie tu unoszą się duchy postaci z „Ogniem i mieczem”. Wiosną roku 1920, podczas „wyprawy Józefa Piłsudskiego na Kijów” mającej na celu pomoc w utworzeniu państwa ukraińskiego (po rządami Symona Petlury) jako buforu chroniącego Polskę przed bolszewicką Rosją, na Prypeci i Dnieprze działała Flotylla Pińska – pierwsza (i jedyna wówczas) jednostka Marynarki Wojennej odrodzonej Rzeczypospolitej. Opracowałem dosyć starannie „temat historyczny” (oparty głównie na artykułach z Wikipedii i nieco na książkach pożyczonych od kol. Tarczyńskiego); będę podawał w tekście „ Subiektywnego Dziennika...” zwięzłe informacje mające zachęcić Czytelników do pogłębienia wiedzy drogą lektury, wskazanych artykułów z Wikipedii – naprawdę warto.

3. Subiektywny dziennik jachtowy Ewy3

4.08.2011 (czwartek). O 23.15 docieramy do portu klubowego w Wolicy; wrzucamy resztę gratów na Ewę3; Staszek dostarcza „kiełbasę piekielną” (i inne też) zostawione dla nas przez Grzegorza – bardzo miło, że nie zapomniał o danej tydzień temu obietnicy. Około pierwszej w nocy (czyli stało się jutro) idziemy spać; gwiaździsta, zimna noc.

5.08.2011 (piątek). Pobudka o 6.15; szybkie śniadanko i na silniku płyniemy do Nieporętu pod dźwig. Lekutkie spóżnienie 3 lawet z Giżycka i dźwigu; wreszcie o 11.45 wyjeżdżamy konwojem pięciu łódek; przez Lublin docieramy bez przygód o 17.45 na przejście graniczne w Dorohusku (Jahodinie).

Polscy celnicy (uprzedzeni telefonicznie przez Marka) odprawili nas w 30 minut (choć trochę „papierów” dotyczących łódek trzeba było wypełnić). Zaczęło się dopiero po stronie ukraińskiej. Celnicy (czyli „tamożnicy”) pracowali w pocie czoła nad każdą łódką po 6 godzin (!); ich nieustające wysiłki owocowały kolejnymi „papierami” i ich licznymi kserokopiami – koszmar totalny w atmosferze ogólnej niemożności i wędrówce od biurka do biurka. Fakt, że samochody wracają z lawetami bez łódek, a łódki płyną Dnieprem i wrócą później (niekoniecznie na tych samych lawetach) był bezprecedensowy; kolejne gremia celników pracowały nad tym tematem wzmocnione zwierzchnikami – decydentami; mierzono (po ciemku na placu) łódki i sprawdzano numery fabryczne silników zaburtowych (!). Czekając na kolejne „papiery” wysłuchujemy „mrożących krew z żyłach” opowieści polskich kierowców tirów o pracy i obyczajach ukraińskich „tamożników”. Wreszcie staje się jutro i o 1.00 obdarzeni stosem wygenerowanych przez celników „papierów” (i ich zbędnych całkowicie kserokopii – w drodze powrotnej nikt o nie pytał) oraz nieco odchudzeni finansowo odjeżdżamy w ciemną dal. Po dwóch godzinach stajemy na parkingu tirów i „śpimy szybko” – my w łódce a nasz kierowca (p. Jurek) w samochodzie.

6.08.2011 (sobota). Pobudka o 7.00; szybkie śniadanko i ruszamy dalej. Pan Jurek, który jest doświadczonym żeglarzem i nadal czynnym bojerowcem opowiada barwnie i dowcipnie o swoich przygodach „transportowo – wodno – lodowych” co przyjemnie skraca czas. Droga „taka sobie” (nieco dziurawe odcinki oraz trochę objazdów); wreszce około 17.00 docieramy do przedmieścia Kijowa; tu peleton lekko się rozpada w popołudniowym ruchu stołecznym ale zgodnie z instrukcją Wojtka odnajdujemy się za Kijowem na drodze do Czernihowa.

Do peletonu dołącza też Jehor Sawin ciągnący swoją antilę 26 („Calypso”) z Chersonia – radość ogólna i entuzjastyczne powitanie. Jehora poznał (i zaprzyjaźnił się z nim) Marek ubiegłego roku w Chersoniu; jest on właścicielem niewielkiego przedsiębiorstwa produkującego okucia meblowe; skorupę antili 26 kupił w Radomiu i samodzielnie zabudował. Jehor zapewnił Markowi, ubiegłego roku w Chersoniu, opiekę nad jachtem i pomoc w załadowaniu „Cerberyny – Mili” na lawetę. Wysłał nam też zaproszenia od klubu Miłośników Sportów Motorowodnych i Żeglarskich „Priczał (pirs)12” (od miejsce lokalizacji klubu), który tworzy wraz z około dwudziestoma kolegami; to wydaje się kretyńskie, ale „tamożnicy” nie mogli zrozumieć „po jaką cholerę wieziemy jachty na Ukrainę” i „zaproszenie” z odpowiednimi, licznymi pieczątkami stanowiło dla nich przekonywujący argument. Teraz Jehor ma zamiar płynąć razem z naszą „eskadrą”. Załogę „Calypso” stanowią: Edward (inżynier z Odessy – doświadczony żeglarz u którego Jehor pobierał pierwsze „nauki żeglarskie”), Sergiej – pracownik w jego firmie, 13 – letni syn Kirył i jego kolega – Władik. Młodzież będzie zresztą żeglować na „Cerberynie – Mili” pobierając nauki od Marka.

Już po ciemku (około 21.00) docieramy do Sławutycza; jeszcze 12 km i wjeżdżamy do jachklubu „Biały Żagiel” – zastanawiam się czy nazwę wymyślił wielbiciel pisarza Katajewa („Samotny biały żagiel” o rewolucji w Odessie) czy miłośnik poezji Lermontowa („Bielejet parus odinokij w tumanie morja gołubom....”). Na przystani klubowej bardzo ciepło witają nas: p. Andriej Anjuszkin (Komandor Klubu), p. Siergiej Akulinin (były pracownik czarnobylskiej elektrowni, obecnie właściciel firmy organizującej wycieczki do Czarnobyla) oraz wiele innych osób. Ze względu na późną porę łódki „nocują na lawetach”; po krótkim „spotkaniu integracyjnym” na Ewie3 (był pełen przekrój społeczny gości, serdeczna atmosfera oraz toast wypity zimnym rosyjskim szampanem przywiezionym z Warszawy) idziemy wreszcze spać przekonani, że pokonaliśmy „najtrudniejszy etap rejsu”.

7.08.2011 (sobota). O 7.00 zaczynamy akcję „wodowanie”; dźwig wstawia kolejno łódki do wody. Przystań klubowa mieści się w dużym pogłębionym starorzeczu Dniepru; pomosty pływające przy umocnionym betonem wysokim brzegu (nadbrzeże dla barek 2500 ton z okresu budowy Sławutycza); obok piaszczysta plaża. Jest niedziela i sporo ludzi przyjechało ze Sławutycza; my klarujemy łódki a oni się nam przyglądają – to bez wątpienia pierwsze polskie jachty w Sławutyczu. Po południu wypływamy na pobliskie starorzecza i Dniepr prowadzeni przez jachty miejscowych żeglarzy; „dużo wody”, zielono, pusto i ruiny nadbrzeży dla barek (z okresu budowy Sławutycza). Wieczorem „ostry grill integracyjny”; kończymy go całkowicie zintegrowani – było „pansłowiańsko” i sympatycznie (nawet bardzo); Marek posługuje się, zgodnie z własną definicją, „językiem słowiańskim” – czyli polskim z akcentem rosyjskim lub rosyjskim z akcentem polskim (w zależności od tematu i rozmówcy). Miejscowi żeglarze zazdroszczą nam jachtów i swobody podróżowania po Europie. Ich opowieści o warunkach uprawiania żeglarstwa turystycznego na Ukrainie i totalnej korupcji urzędników wszystkich szczebli są tak koszmarne, że wydają się przesadzone; niestety wysłuchiwaliśmy w kolejnych jachtklubach podobnych wersji okraszonych szczegółami (i „cennikiem”) czyli chyba to jest „szczera prawda”.

8.08.2011 (poniedziałek). Nadal bezchmurna pogoda i cieplutka woda w Dnieprze; wykonujemy „kąpiółki regeneracyjne”. Zjawia się „pogranicznik”, który wykonuje szybko i bezproblemowo odprawę graniczną (spisuje nazwy jachtów i sprawdza nasze paszporty). Około południa wyjeżdżamy autokarem do Sławutycza (12 km).

Warto chyba napisać kilka zdań o tym jak powstało to miasto, którego bardzo krótka historia jest związana katastrofą w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Czarnobyl (wzmiankowany już w kronice z XII w) leży u ujścia rzeki Usz do Prypeci (ukr. Pripiat’) – prawego dopływu Dniepru, około 110 km na północ od Kijowa. Budowę elektrowni atomowej rozpoczęto w roku 1970; pierwszy reaktor o mocy 1000 MW (typu RBMK – obecnie przestarzałego i niebezpiecznego w eksploatacji) oddano do użytku w roku 1977; w roku 1986 pracowały już cztery identyczne bloki a dwa kolejne były w budowie. Dla pracowników zbudowano 50 – tysięczne miasto Prypiat’ (4 km od elektrowni). 26 kwietnia 1986 roku nastąpiła w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej awaria bloku numer IV, która zakończyła się katastrofą; uległ on całkowitemu zniszczeniu a skażeniu promieniotwórczemu uległ teren o powierzchni ponad 100 000 km2 (czyli obszar równy 1/3 obszaru Polski) na pograniczu Ukrainy, Białorusi i Rosji. Następnego dnia, w ciągu 8 godzin ewakuowano wszystkich mieszkańców Prypiati; porzucili oni cały swój dobytek – to była prawdziwa katastrofa społeczna. (Wiki: wpisać „Czarnobyl”, „Katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu” lub coś zbliżonego). W ciągu roku (!) zbudowano „od zera” miasto Sławutycz; na lewym brzegu Dniepru, 60 km na północny – wschód od Czarnobyla, z którym połączono go linią kolejową przez Białoruś. Poszczególne dzielnice budowały samodzielnie ekipy z poszczególnych republik ZSRR (ludzie, materiały budowlane, projekty robione „w biegu” na miejscu). Obecnie liczy ono 30 000 mieszkańców (w tym 3500 pracowników elektrowni w Czarnobylu, dowożonych codziennie do pracy pociągiem przez Białoruś). W mieście „dużo powietrza i zieleni”; na centralnym placu pomnik ofiar katastrofy – w rzeczywistości zginęły tylko 34 osoby w tym dwie bezpośrednio (reszta w wyniku choroby popromiennej) – głownie ratownicy. Zwiedzamy muzeum katastrofy oprowadzani przez przewodniczkę; w jej opinii katastrofa ekologiczna była stosunkowo niewielka (potwierdzają to raporty różnych międzynarodowych komisji), natomiast niewyobrażalna była katastrofa społeczna (łącznie przesiedlono 350 000 osób). Obecnie elektrownia jest przygotowywana do całkowitej likwidacji, trwają prace nad zabezpieczeniem zniszczonego bloku (budowa „sarkofagu” na własnych fundamentach) – z ciekawością inżynierską studiuję szczegóły. Ciekawostką jest, że opuszczony przez ludzi teren został zasiedlony przez zwierzęta (również niedźwiedzie) i stanowi obiekt badań międzynarodowych ekip przyrodników.

Robimy jeszcze zakupy w supermarkecie (ceny porównywalne z polskimi czyli dla „zwykłych” Ukraińców bardzo wysokie; tylko wódka 2,5 – krotnie tańsza niż w Polsce) i kupujemy paliwo (10 UAH czyli 3,80 PLN za litr). Wracamy na przystań klubową gdzie Wojtek remontuje miecz (dźwig i spawacz) swojego „Ampera”.

9.08.2011 (wtorek). Z kolei Marek remontuje miecz „Cerberyny – Mili” (czyżby jakaś epidemia) i około 12.00 wypływamy z przystani. Cały postój, prąd, usługi dźwigiem i autokar do Sławutycza kosztowały nas łącznie (6 jachtów) 2000 UAH (740 PLN). Płyniemy Dnieprem na silnikach z postawionymi masztami (mosty i linie energetyczne mają prześwity „z zapasem” o czym zapewniali nas miejscowi żeglarze, bo na ogół nie ma tablic informacyjnych). Środkiem rzeki przebiega granica ukraińsko – białoruska i trzeba trzymać się ściśle oznakowanego „międzynarodowego” farwateru – z obu brzegów jesteśmy pilnie śledzeni. Ładny krajobraz; zalesione brzegi. Pogoda zaczyna się psuć i po dwóch godzinach leje (czasem ostro, czasem mniej); rzeka meandruje ale na ogół mamy dosyć mocny „w mordęwind”. Około 18.30 osiągamy cofkę Zalewu Kijowskiego i stajemy „w szuwarach” kompletnie przemoczeni i zdegustowani pogodą – tylko herbatka z prądem doprowadza mnie do stanu umiarkowanego optymizmu.

10.08.2011 (środa). W nocy padało z małymi przerwami; rankiem przestało – robimy kąpiel poranną bez obawy, że dodatkowo zmokniemy. Wiatr słaby, mglisto i siąpi od czasu do czasu. Idziemy farwaterem na silnikach w miarę możliwości pomagając sobie żaglami. Zalew Kijowski (napełniony w latach 1964 – 1966) ma długość 110 km, średnią szerokość 12 km i powierzchnię 922 km2 (czyli 9 x Jezioro Śniardwy) oraz bardzo zróżnicowaną głębokość; na dawnym nurcie Dniepru to 10 – 15 m, natomiast tuż obok bywają zarośla trzcin - ostoje ptactwa wodnego. Na wodzie nie widać ani jednego jachtu ukraińskiego; w pobliżu wiosek nieco wędkarzy na pontonach.

Przy ograniczonej widoczności mijamy (po prawej stronie) ujście Prypeci; to tu właśnie działała Flotylla Pińska wiosną 1920 roku (Wiki: wpisać hasło „Wyprawa kijowska (1920”, Flotylla Rzeczna Marynarki Wojennej”)

Około 18.00 stajemy na przystani Klubu Żeglarskiego Dzieci i Młodzieży w Starosielu (na lewym brzegu; 4 km od zapory; 40 km od centrum Kijowa położonego oczywiście poniżej zapory). Miłe przyjęcie; „tambylec” – trener żeglarski udziela nam wielu cennych informacji na temat warunków dalszej żeglugi, prześwitów pod mostami, przystani klubowych na trasie... itd. Jest świetnie zorientowany w sportowym żeglarstwie europejskim – sam wychował 43 mistrzów sportu.

Wieczorem na Ewie3 gościmy Jehora; miłe wspominki żeglarskie; pokazujemy mu (na laptopie) fotkę „Gorch Focka” zrobioną, dwa lata temu, w Stralsundzie; Jehor pływał na nim (wtedy nazywał się „Towariszcz”) jako junga Szkoły Morskiej w Odessie. Znałem pobieżnie historię tego statku; Jehor barwnie opisywał swoje przygody i okoliczności w jakich Ukraina zwróciła „Towariszcza” Niemcom a raczej porzuciła (razem z jungami czyli również Jehorem) rozpadający się wrak w Wielkiej Brytanii – niesamowite acz prawdziwe.

11.08.2011 (czwartek). Nadal mglisto i mokro – ech gdzie to „kontynentalne lato”. „Kierownictwo” tzn. Wojtek, Marek i Jehor (ochotniczo jako tłumacz i przewodnik) pojechało „marszrutką” (prywatne busiki zapewniające komunikację między miastami a w obrębie miast konkurujące skutecznie z tramwajami i trolejbusami) do Kijowa „walczyć z administracją”; życzymy im sukcesu i relaksujemy się na łódkach. Po południu powraca nareszcie pogoda „kontynentalna” – słoneczna i upalna; łazimy po przystani; Ewa szoruje Ewę3. Przystań i zabudowania klubowe budzą uczucia ambiwalentne; kilka jachtów „milionerów” (z logo dużych firm); kilkanaście „ze średniej półki”, sporo gnijących, zapomnianych na brzegu, ambitna sekcja regatowa (też młodzieżowa) z dobrym sprzętem, zdewastowane, niegdyś świetne budynki klubowe i niesamowicie brudne kible...

Teraz wyjaśnienia „w temacie walki z administracją”; Wojtek i Marek zamierzają wyjaśnić w Ministerstwie Infrastruktury i Dyrekcji Dróg Wodnych problemy: zezwolenia na „pływanie po wodach śródlądowych Ukrainy” i „badań technicznych na śluzie zaporoskiej” oraz zakwalifikować nasz rejs jako „kabotażowy” (?), co znacznie obniżyłoby opłaty za śluzowanie. Już po ciemku wraca „Kierownictwo” – lekutko wykończone bieganiem po Kijowie (Ministerstwo Infrastruktury, Dyrekcja Dróg Wodnych, bank – tam i z powrotem). Ponoć załatwili komplet śluzowań za 2200 UAH (815 PLN) od łódki, rezygnację z „badań technicznych” w Zaporożu, wnieśli hurtowo opłatę za wszystkie śluzowania w banku i złożyli wizytę w jachtklubie (w którym mamy zatrzymać się w Kijowie); ponoć nie trzeba też żadnego zezwolenia na pływanie po wodach śródlądowych Ukrainy. Rezultat uzyskany przez „Kierownictwo” wspomagane Jehorem napawa nas umiarkowanym optymizmem; jutro o 8.00 mamy być na śluzie „kijowskiej” w Wyszhorodzie.

12.08.2011 (piątek). O 7.00 opuszczamy gościnną przystań (zapłaciliśmy łącznie grzecznościowo 200 UAH (75 PLN) za elektryczność dla całej naszej flotylli); o 7.45 meldujemy się w awanporcie śluzy i ... ponad godzinę pływamy „w kółko” czekając nie wiadomo na co. Okazało się, że obsługa śluzy nie uznała decyzji swojego zwierzchnika o obniżeniu opłat i powiadomiła o tym jeszcze „wyższego zwierzchnika” oraz obsługę kolejnej śluzy (na zaporze w Kaniowie). Po telefonach zostajemy wreszcie prześluzowani (10 - 12 m „w dół”; bez kładzenia masztów); śluza zbliżona rozmiarami do włocławskiej.

Do Kijowa i przez miasto płyniemy na żaglach – mamy fordewind 2 – 3 B słoneczną pogodę. Od strony wody widać duże miasto (3,5 mln. mieszkańców); sporo zieleni; wiele przystani, plaż i statków wycieczkowych; zadziwiająco czysta woda w Dnieprze. Podziwiamy miasto od strony i identyfikujemy dobrze widoczną Ławrę Peczerską (Wiki: wpisać „Kijów” oraz „Ławra Peczerska”) i „ostrzymy sobie zęby” na zwiedzanie.

Około 13.00 stajemy na przystani w „Kijewskim Gorodskim Krejserskim Jacht – Kłubie” (lewy brzeg, dzielnica Osokorki) witani przez v – Komandora p. Oleksandra Yevdokimova, który po serdecznym powitaniu zapewnia nas, że jesteśmy miłymi gośćmi i możemy stać bezpłatnie tak długo jak będziemy chcieli; tak też będzie we wszystkich klubach dalej – wszędzie witano nas serdecznie i zapewniano bezpłatny postój oraz korzystanie z całej infrastruktury klubu. Na przystani jest prąd ale nie wody ani do picia ani do mycia (woda w Dnieprze jest ciepła) a sanitariaty tu i dalej będziemy pomijać milczeniem. Nie mogę jednak pominąć tego wspomnienia; na jednej przystani zapytałem (chyba Komandora Klubu) gdzie są sanitariaty; pokazał ręką ogólny kierunek, polecił za hangarem skręcić w lewo i dalej... kierować się zapachem (autentyczne – przysięgam na maszt Ewy3 – jeżeli kłamię to niech mi zleci na łeb).

O 16.00 wyruszamy do centrum Kijowa (trochę daleko ale „marszrutki” i metro są bardzo sprawne i niedrogie – „marszrutka” to 2 – 2,5 UAH, metro 1 UAH). Łazimy po Kreszczatiku (architektura socrealistyczna, dużo sklepów światowych marek bez jednego klienta w środku, handel uliczny); oglądamy rekonstrukcję Złotej Bramy - na której ponoć (?) Bolesław Chrobry wyszczerbił Szczerbca w roku 1018 (Wiki: „Wyprawa kijowska (1018)” oraz „Złota Brama w Kijowie”). i kończymy na Majdanie Niepodległości. Na przystań wracamy ekspresowo metrem.

13.08.2011 (sobota). Rankiem (słonecznie i upalnie) wyruszamy we dwójkę (metrem) do Ławry Peczerskiej. To imponujący kompleks architektury sakralnej, którego początki sięgają XI w, wpisany w roku 1990 na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO (Wiki: „Ławra Peczerska”). Zwiedzamy go dosyć szczegółowo; niemal wszystkie obiekty są remontowane – rząd Ukrainy traktuje Ruś Kijowską jako „korzenie Ukrainy” pomijając konsekwentnie istnienie Rzeczypospolitej Obojga Narodów i szczególnie eksponuje zabytki nie mające z nią nic wspólnego. Znaczna liczba wierzących, modlących się i całujących liczne relikwie (kobiety do cerkwi wchodzą w chustach; Ewa wykorzystuje moją piracką osłonę przeciwsłoneczną); liczba obcokrajowców raczej niezbyt duża ale... Japończycy są wszędzie. Ławra Górna to muzeum państwowe, natomiast Ławra Dolna jest użytkowana przez Kościół Prawosławny.

Wzdłuż murów, na zewnątrz „festiwal miodu”; pszczelarze z całej Ukrainy (ponad 100 bud) sprzedają „autorskie miody”; dużo kupujących – próbują i wymieniają fachowe uwagi. My też kupujemy miód – trzy butelki oczywiście pitnego; przed zakupem degustacja („jest przedni” jak mawiał imć Onufry Zagłoba – wchodzimy na szlak Skrzetuskiego – trzeba się przygotować). Ewa kupuje też chustę wełnianą w tradycyjny rosyjski wzór z atestem jakiejś manufaktury – według słów sympatycznej sprzedawczyni „taka chusta ogrzewa duszę w zimowe wieczory” – wot wstreczili słowiańsku duszu na bazarie. Na przystań wracamy kompletnie wykończeni upałem i chłodzimy się za burtą.

14.08.2011 (niedziela). Pogoda kontynentalna się na dobre ustabilizowała; ciąg dalszy zwiedzania Kijowa we dwójkę. Zaczynamy od Soboru Mądrości Bożej (Sobór Sofijski); imponujący kompleks architektoniczny założony w roku 1011 za panowania Włodzimierza I Wielkiego; wpisany w roku 1990 na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO; obecnie muzeum państwowe (Wiki: „Sobór Mądrości Bożej w Kijowie”). Wnętrze Soboru robi wrażenie: XI – wieczne kompletne mozaiki (oryginalne), freski (częściowo zachowane) i sarkofag Jarosława I Mądrego (tego z którym wojował Bolesław Chrobry w roku 1018).

Potem mijamy pomnik Bohdana Chmielnickiego i wędrujemy w dół Andriejewskim Uzwizom – to zachowana uliczka starego Kijowa (ok. 2 km) schodząca stromo w dół. Jest to kijowski „pchli targ”; setki a może i więcej (jest niedziela) straganów – na nich wszystko od dzieł sztuki po kompletny kicz (czyli jak tu mówią „barachło i chłam”). Nad tym wszystkim króluje cerkiew św. Andrzeja (Wiki: „Cerkiew św. Andrzeja w Kijowie”). Na tej ulicy pod numerem 13 mieszkała rodzina Michaiła Bułhakowa w latach 1906 – 1913 (pisarz był wtedy studentem medycyny) i tutaj umiejscowił dom rodziny Turbinów i akcję „Białej Gwardii” – przeczytanej przeze mnie wielokrotnie książki ukazującej chaos rewolucji i wojny domowej; obecnie jest tu muzeum pisarza; obok stoi (a raczej siedzi) pomnik pisarza (Wiki: „Michaił Bułhakow” - więcej szczegółów po wybraniu wersji ukraińskiej, „Biała Gwardia”).

Ewa jest w swoim żywiole; pokonuje targowisko w 3,5 godziny kupując różne „pamiątki i prezenty” ; ja usiłuję (z trudem) zachować spokój. Wracamy na przystań lekutko wykończeni i jak zwykle ochładzamy się za burtą. Wieczorem sympatyczne „deck party” na „Calypso”; słuchamy z płytek CD piosenek z dawnych lat na tematy morskie - gusta mamy niemal identyczne.

15.08.2011 (poniedziałek). Z okazji Dnia Wojska Polskiego Marek (pułkownik w stanie niecałkowitego spoczynku) zarządza galę flagową na jachtach; stawiamy i wyjaśniamy oglądającej jachty „publiczności” o co tutaj chodzi. Wojtek z Jehorem jadą ponownie do Ministerstwa Infrastruktury i Zarządu Dróg Wodnych pertraktować „w temacie śluz”. Polecono im też uzyskać „bumagę” stwierdzającą, że nie potrzebujemy zezwolenia na pływanie po śródlądowych drogach wodnych Ukrainy (to już jest super absurd biurokratyczny – „bumaga”, że nie musisz mieć żadnej „bumagi”). Relaks na przystani; Ewa pucuje Ewę3; ja płynę z Edwardem łódką wiosłową po wodę i benzynę; po powrocie wspólna herbatka i ciekawe pogwarki.

Wracają nieco zdegustowani Wojtek i Jehor – nalatali się po urzędach uzyskując mniej lub bardziej mgliste zapewnienia o załatwieniu tej sprawy. Wieczorem spotykamy się na „Calypso” z Walerym Pietuszczakiem – żeglarzem z Kijowa. Jest on pierwszym żeglarzem ukraińskim, który (wraz z żoną) opłynął świat dookoła na zbudowanym własnoręcznie jachcie „Lelitka”; trasę: Kijów – Chersoń – Morze Czarne – Dardanele – Gibraltar – Atlantyk – Kanał Panamski – Galapagos – Polinezja Francuska – Australia (od północy) – Ocean Indyjski – Morze Czerwone – Kanał Sueski - ... Chersoń, Kijów pokonał w latach 1994 – 1998. To fantastyczny, niepozorny fizycznie człowiek i fascynująca opowieść; „na deser” oglądamy „Lelitkę” – 30 stóp (szkło + żywica epoksydowa); na Mazurach nie wzbudziła by zainteresowania – ot taka samoróbka. Marek czyni kroki w celu przetłumaczenia jego książki i wydania jej w Polsce.

16.08.2011 (wtorek). Dziś jest dzień „spotkań oficjalnych”; ubrani w żółte „koszulki rejsowe”, które upodabniają nas do stada nieco przerośniętych kurczaków, jedziemy do Konsulatu RP, gdzie witają nas p. Magdalena Okaj (v – konsul) oraz p. Dorota Dmochowska (v – konsul ds. kontaktów z Polonią). Bardzo sympatyczne spotkanie przy kawie w asyście przedstawicieli miejscowej polonii i prasy polonijnej (p. Stanisława Panteluka – redaktora naczelnego „Dziennika Kijowskiego” i p. Doroty Jaworskiej – redaktora naczelnego kwartalnika „Krynica”) oraz p. Marii Siwko – dyrektora Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie. Opowiadamy o rejsie – wynikiem tego jest obszerny artykuł w „Gazecie Kijowskiej”. Po tym spotkaniu jedziemy (prowadzeni przez p. Marię Siwko) do Domu Polskiego, gdzie spędzamy prawie cztery godziny na bardzo sympatycznych rozmowach; słuchamy głównie opowiadania o wysiłkach podejmowanych przez Polaków „ukraińskich” w celu odbudowania świadomości narodowej wśród pozostałych tu naszych Rodaków. W międzyczasie Wojtek i Jehor wspomagani przez Panią Konsul walczą dalej z biurokracją ukraińską; wracają do portu późno ale chyba nastąpił znaczący postęp „w temacie śluzowym” (tak było istotnie – dalej śluzowano nas bez zakłóceń).

Wieczorem spotkanie relaksacyjne na „Calypso”; Edward wyciąga oficjalny śpiewnik Armii Czerwonej z lat 70 – tych i dosyć „baranim głosem” interpretuje i komentuje teksty; przypomina mi się młodość – wiele piosenek miało polskie tłumaczenia, na ogół równie idiotyczne jak tekst oryginału ale melodie są nadal chwytliwe.

17.08.2011 (środa). Ranek jest deszczowy i dosyć ponury; szykujemy się do opuszczenia gościnnego klubu. O 9.30 wychodzimy wreszcie na Dniepr; za ostatni most odprowadza nas swoim jachtem v – komandor klubu; to bardzo sympatyczny gest i żegnamy się z nim bardzo ciepło.

Dniepr szybko przechodzi w Zalew Kaniowski (zaporę zbudowano w latach 1972 – 1978, powierzchnia zalewu wynosi 675 km2, długość – 123 km, największa szerokość – 8 km); pogoda szybko się poprawia i mamy fordewind 4 – 5B; na wysokości osady Ukrainka łapie nas solidna, krótka burza - jest zrzucanie żagli i nieco adrenaliny. Po burzy wieje równo 4 – 5 B i około 19.00 stajemy do pomostu niedaleko osady Bałyko – Szczuczinka w głębokiej dobrze chronionej zatoczce. Był to super żeglarski dzień. Płynęliśmy dzisiaj (i będziemy płynąć przez kolejne dni) przez tereny objęte Powstaniem Chmielnickiego (Wiki: „Powstanie Chmielnmickiego”) na których toczy się akcja „Ogniem i mieczem”, nazwane przez nas „szlakiem Skrzetuskiego” – Ewa czyta „na bieżąco” pożyczony od Marka (zabrał ze sobą na łódkę) tom I. 50 km na zachód leży Biała Cerkiew – miasto w którym Bohdan Chmielnicki podpisał, po upokarzającej klęsce w bitwie pod Beresteczkiem - ostatniej opisanej w „Ogniem i mieczem” (Wiki: „Bitwa pod Beresteczkiem”), równie upokarzającą ugodę (Wiki: „Biała Cerkiew”, „Ugoda w Białej Cerkwi”).

18.08.2011 (czwartek). Bezchmurne niebo i 4 – 6 B z N. Ostra żegluga z refowaniem „w biegu”; jest nieco „ostrych manewrów” (a mamusia mówiła, że trzeba to robić rano przy pomoście). Prawy brzeg Zalewu Kaniowskiego jest wysoki, urwisty i pełen jarów schodzących stromo do wody; rozglądamy się czy w którymś nie widać Horpyny (coprawda w Sienkiewicz umieścił siedzibę Horpyny dosyć daleko od Dniepru ale oglądane jary mają wygląd bardzo sugestywny). Na wysokości Pierejasławia Chmielnickiego zmieniamy kurs na N i po ostrej halsówce (nikt nie chciał pierwszy zrzucić żagli i odpalić silnika) wchodzimy około 14.00 do przystani klubowej w Pierejasławiu. Po południu „sesja historyczna” (w moim wykonaniu) na temat Powstania Chmielnickiego. Zapewne historycy polscy i ukraińscy mają zasadniczo rozbieżne poglądy na temat: przyczyn, przebiegu i skutków politycznych Powstania – nie czując się kompetentny w tej materii starałem się opisywać wyłącznie fakty. (Wiki: „Bohdan Chmielnicki”, „Powstanie Chmielnickiego”). Z Pierejasławia pochodziła żona Chmielnickiego. W roku 1654 zawarta została tu „ugoda pierejasławska” między Radą Kozacką i Bohdanem Chmielnickim a pełnomocnikiem cara Rosji Aleksego I, na mocy której Ukraina została poddana jurysdykcji Rosji. Konsekwencją tej ugody była wojna między Rzeczypospolitą a Rosją zakończona pokojem andruszowskim (1767) na mocy którego tereny położone na lewym brzegu Dniepru (i Kijów) otrzymała Rosja, zaś położone na prawym brzegu – Rzeczypospolita; był to w rzeczywistości kres marzeń Kozaków o niepodległym państwie (Wiki: „Perejsław Chmielnicki”, „Ugoda Perejsławska”, „ Wojna polsko – rosyjska 1654 – 1667”, „Rozejm andruszowski”). Około 90 km na wschód znajdują się Łubnie – gniazdo rodu Wiśniowieckich i straszliwego „Jaremy”; w mieście nie pozostały żadne resztki po tej niegdyś wspaniałej rezydencji magnackiej (Wiki: „ Łubnie”, „Jeremi Wiśniowiecki”).

19.08.2011 (piątek). Bezchmurne niebo i umiarkowany wiatr z N. O 9.30 idziemy (20 min. pieszo) do skansenu (Narodowego Historyczno – Etnograficznego Rezerwatu „Pierejasław”). Skansen jest fantastyczny i grzęźniemy w nim oboje na dobre. Na terenie ponad 30 ha zgromadzono cerkwie i zabudowania wiejskie z wyposażeniem „tematycznym” (stolarz, bednarz, garbarz, pasiecznik...). Są też małe „muzea tematyczne” (ręczników, pszczelarstwa...). Świetna sceneria; mnóstwo kwiatów i drzew owocowych tworzą wrażenie żyjącej wsi. Kończymy po 14.00 lekko wykończeni i wracamy na przystań; po drodze jemy obiadek (ucha + gołąbki) w przydrożnej kafejce; potem kąpiółka i relaks.

20.08.2011 (sobota). Ranek pochmurny i 4 B z SW czyli nastąpiła zmiana niemal o 1800 i wieje potencjalnie „w mordę”. Tym razem pod osłoną brzegu refujemy się „na wszelki wypadek” i o 9.00 wyruszamy pod wiatr i spiętrzoną falę na silniku. Po 5 km wychodzimy na otwarty zalew i z trudem zdobywamy na silniku wysokość na wiatr idąc 12 km w poprzek zalewu w kierunku SW pod wysoki prawy brzeg; leje od czasu do czasu i solidnie nami trzepie na krótkiej fali. Pod osłoną brzegu stawiamy żagle i idziemy ostrym bajdewindem prawego halsu niemal w kierunku Kaniowa (tzn. na S); wychodzi nawet słońce i wieje równe 4B z SW. O 14.00 kotwiczymy przy wejściu do awanportu śluzy; Ewa robi obiadek i kończymy go jeść kiedy nadciąga reszta eskadry; obiadek kończymy ekspresowo bo mamy solidną ulewę poprzedzoną silnym uderzeniem wiatru, który zdejmuje nas z kotwicy (!). Śluzowanie (10 m w dół) przebiega sprawnie; widać zadziałała interwencja w Ministerstwie Infrastruktury wykonana na „szczeblu międzypaństwowym” czyli z udziałem Konsulatu RP.

W Kaniowie miało miejsce kilka znaczących wydarzeń historycznych. W roku 1787 caryca Katarzyna II Wielka spotkała się tu królem Stanisławem Augustem Poniatowskim; spotkanie było bardzo krótkie ale król wydał na nie jakąś fantastyczną sumę pieniędzy. Zameczek obronny, zrujnowany już na początku XVII wieku uwiecznił Seweryn Goszczyński poematem „Zamek Kaniowski”. W czasie I Wojny Światowej miał tu miejsce tragiczny koniec II Korpusu Polskiego na Wschodzie. Po Traktacie Brzeskim , upokarzającym Polaków walczących w armii austro – węgierskiej, II Brygada Legionów Polskich przebiła się pod Rarańczą przez front austriacko – rosyjski i połączyła z polskimi formacjami walczącymi w armii rosyjskiej. 11 maja 1918 roku armia niemiecka zaatakowała pod Kaniowem formację polską, która po wyczerpaniu amunicji została zmuszona do kapitulacji; straty po obu stronach były bardzo duże. W II Rzeczypospolitej, kilka pułków Wojska Polskiego miało, na pamiątkę tej bitwy, nazwę „Kaniowski”. (Wiki: „Kaniów (Ukraina)”, „Zamek w Kaniowie”, „Traktat brzeski (9 lutego 1918)”, „Bitwa pod Rarańczą (1918)”, „Bitwa pod Kaniowem”).

Po prześluzowaniu stajemy jeszcze w kanale śluzowym do prawego piaszczystego brzegu pod pomnikiem ścigacza rzecznego z okresu II Wojny Światowej. Idziemy szybko po zakupy do pobliskiego supermarketu i po powrocie znajdujemy jachty stojące bezpiecznie... na piasku chociaż nie minęła godzina od ich opuszczenia. Wojtek dzwoni na śluzę i dowiaduje się, że elektrownia wznowi pracę o 20.30; o 21.00 zaczynamy znowu pływać i szybko uciekamy na Dniepr. Ostrzeżeni o dużych zmianach poziomu wody, kotwiczymy daleko od brzegu na około 3 m głębokości; elektrownia zwala wodę i mamy nurt jak na Dunajcu; o 3.00 zmieniamy kotwicowisko bo jest tylko 70 cm wody; tej nocy to się raczej nie wyspaliśmy.

21.08.2011 (niedziela). Ranek pochmurny ale bez deszczu; wieje 3B szkwaliście z NW czyli będzie raczej „w plecy”. Przy prawym brzegu zbiera się nasza armada nieco rozproszona „nocnym kotwiczeniem”. Refujemy się „trochę na zapas” i wyruszamy; po godzinie zdejmujemy refy i jedziemy fordewindem; wspaniała żegluga tylko nieco chłodno.

Dniepr szybko przechodzi w Zalew Kremenczucki (zalew napełniono latach 1959 – 1961, powierzchnia zalewu wynosi 2252 km2 (czyli 22 x Jezioro Śniardwy), długość – 149 km, największa szerokość – 28 km).

Około 15.00 wchodzimy do przystani jachtklubu „Parus” w Czerkasach, gdzie spotyka nas bardzo serdeczne przyjęcie (członkowie zarządu z Komandorem klubu na czele pomagają nam zacumować). Jest to klub armatorski liczący około 40 członków; finansują się sami dzierżawiąc teren od miasta; większość jachtów to „samoróbki” – ich wygląd i wykończenie dowodzą wysokiego kunsztu szkutniczego wykonawców. Wieczorem Jehor i załoga „Calypso” zapraszają na wieczór pożegnalny – jutro rano odpływają aby w tempie bardziej ekspresowym dopłynąć do Chersonia (starszym kończą się urlopy, młodzież rozpoczyna rok szkolny). Dziękujemy szczerze Jehorowi za zaangażowanie i pomoc w pokonywaniu barier administracyjnych.

22.08.2011 (poniedziałek). Rano żegnamy „Calypso” (do Chersonia dotarli w ciągu 7 dni – mieli wiatr „w plecy” i pokonywali na genakerze ponad 100 km dziennie).

0koło 50 km na zachód od Czerkas leży Korsuń (teraz Szewczenkowski gdyż często bywał tu Taras Szewczenko – pisarz ukraiński). Nam Korsuń łączy się z bitwą pod Korsuniem (26 maja 1648) zakończoną klęską Polaków, spowodowaną nieudolnym dowodzeniem hetmanów: Mikołaja Potockiego i Marcina Kalinowskiego.

Piękna słoneczna pogoda i umiarkowany wiatr z NW. Niepodległość Ukrainy proklamowano 24 sierpnia 1991 roku i za dwa dni będzie wielkie święto państwowe (Ukraina skończy równo 20 lat). Centralna uroczystość w Czerkasach ma się odbyć na budowanym właśnie Dworcu Wodnym; dziś po południu ma zostać on uroczyście otwarty. Żeglarze czerkascy szykują się do wystąpienia w charakterze „orszaku pływającego”; my decydujemy się (ku ich zadowoleniu) dołączyć i rano stawiamy galę banderową na jachtach co nadaje im wygląd uroczysto – dostojny.

W oczekiwaniu na uroczystość robimy klar na Ewie3 i stwierdzamy, że pękły 3 puszki „okocimia” (fe) i zalały „bakistę browarną”. Po wczesnym obiedzie płyniemy kilkaset metrów na kąpiółkę; tam dostajemy telefon, że uroczystość się nie odbędzie bo wykonawca Dworca Wodnego nie zakończył prac i mer Czerkas.... przełożył uroczystości państwowe na 31 sierpnia (!); specjalnie nas to nie zmartwiło – przedłużamy kąpiółkę.

23.08.2011 (wtorek). Nadal pogoda kontynentalnego lata; dziś zwiedzamy Czerkasy i nawiązujemy „kontakty międzynarodowe”. O 10.00 wyruszamy do muzeum (etnograficzno – historycznego); obok niego stoi gigantyczny Pomnik Sławy (czyli zwycięstwa w II Wojnie Światowej; w tym rejonie Armia Czerwona forsowała Dniepr w roku 1943). Potem jedziemy na Uniwersytet Czerkaski (oczywiście imienia Bohdana Chmielnickiego) na spotkanie w Instytucie Języków Obcych; przyjmują nas: dyrektor instytutu prof. Ludmiła Rudakowa oraz dyrektor Centrum Polonijnego (będącego częścią instytutu) dr Lilia Potapenko; jest też kilka studentek oraz dwie doktorantki pani doktor i trzy polki; gospodarze (gospodynie ?) sumitują się, że są wakacje i wszyscy gdzieś wyjechali. „Przy kawie” dowiadujemy się wiele o nauczaniu języka polskiego na Ukrainie i rosnącym zainteresowaniu studentów ukraińskich możliwościami studiów na uczelniach polskich. Potem p. Stanisława (81 lat) wspomina losy swoje i swojej rodziny (NKWD wymordowało dokładnie wszystkich); jest to opowieść dramatyczna ale koniec jest optymistyczny; otrzymała Kartę Polaka i była już w Polsce zwiedzając ważniejsze polskie sanktuaria (cechuje ją żarliwa religijność). Na zakończenie zapraszamy wszystkich uczestników spotkania na przystań (nie bardzo wierząc, że przyjadą).

Przyjechały niemal w komplecie z kierownictwem naukowym na czele. Po krótkiej wycieczce jachtami po Zalewie rozpoczyna się „wieczorek zapoznawczo – integracyjny” zorganizowany przez Zarząd Klubu; uczestniczą w nim też jacyś żeglarze ze Lwowa (który nie wiadomo dlaczego nazywają Lemberg – duch Franciszka Józefa nadal krąży po Lwowie) i oczywiście zaproszona ekipa uniwersytecka w komplecie. Od Komandora Klubu otrzymujemy żartobliwe „medale” i „dyplomy" oraz po pół litra na jacht. Bawimy się i rozmawiamy w świetnej atmosferze a „kierownictwo naukowe” okazuje się być bardzo młode duchem; śpiewam w chórku z Ukrainkami moją popisową niegdyś dumkę „Rewe ta stochne Dnipr szyrokij....” – nawet nieźle wyszło i z Ewą uczymy Ukrainki „Studientoczki...” (!!!). Wieczorek kończy się serdecznymi pożegnaniami późno w nocy.

24.08.2011 (środa). Pochmurno ale „sucho”; 4 – 5 z N; w 7 godzin pokonujemy „na motyla” 65 km Zalewu Kremenczuckiego – super żeglarski dzień.

Około 50 km od Czerkas na prawym brzegu jest położony Czehryń a niedaleko od niego Subotów; oba miejsca są związane z Bohdanem Chmielnickim, który urodził się i zmarł w Czehryniu (jego ojciec Michał był podstarościm czehryńskim - urzędnikiem króla Władysława IV Wazy). Nieopodal znajduje się Subotów – wieś tę otrzymał Michał Chmielnicki od króla, który niestety nie zabezpieczył dobrze praw spadkowych dla syna Bohdana; po śmierci ojca (w bitwie pod Cecorą zakończoną też śmiercią hetmana Stanisława Żółkiewskiego - 1620), Bohdan Chmielnicki nie potrafił wyegzekwować praw spadkowych i wszedł w konflikt z sąsiadem, nowym podstarościm czehryńskim Danielem Czaplińskim; został zmuszony do opuszczenia wraz z rodziną Subotowa, udał się na Sicz i.... wiemy co było dalej (Wiki: „Czehryń”, „Subotów’). Zastanawiam się czy istniała by dzisiejsza Niepodległa Ukraina, gdyby syn Bohdan odziedziczył stanowisko po ojcu i utrzymał jego majątek ?

Po południu stajemy „do brzegu” w sztucznej lagunie o rozmiarach 600x 500 m dobrze chronionej przed każdym wiatrem w pobliżu osady Andriejewka; obok kotwiczą kutry rybackie; po przeciwnej stronie laguny przystań rybacka w której można nabrać wodę do picia. Od rybaków kupujemy ogromnego leszcza za 10 UAH. Wieczorem kolacja z Iwoną i Markiem na Ewie3.

25.08.2011 (czwartek). Bezchmurne niebo ale wieje tylko 1 B z NE; czołgamy się leniwie bajdewindem lewego halsu w kierunku Świetłowodska. Koło południa wiatr się definitywnie kończy i stajemy do jednej z licznych „bezludnych” wysepek na relaks; kąpiółka i szybki obiad z połowy leszcza. Po południu robimy 25 km na silniku i wieczorem stajemy w Świetłowodsku w „turbazie Kristał”; jest bardzo sympatycznie i ciągną dla nas specjalnie „linię energetyczną” z dosyć odległych zabudowań. Wieczorna kąpiółka; po niej Ewa wykonuje popularną niegdyś (w nieco innej wersji tekstowej) piosenkę „Glony we włosach potargał wiatr...”; woda jest zasadniczo bardzo czysta ale „glony kwitną” i wiatr tworzy z nich miejscami grube kożuchy – tu akurat było przy brzegu bardzo „gloniasto”.

26.08.2011 (piątek). Rano wychodzimy z przystani na pobliski piaszczysty cypel; bezchmurne niebo i ciepło; kąpiele i sesja fotograficzna z flagą PTTK. O 12.00 ruszamy w kierunku śluzy – fajna halsówka przeciw 4B. Śluzowanie (14 m w dół) przebiega bez kłopotów; parę kilometrów dalej kładziemy po raz pierwszy maszt – most o prześwicie 8 m. Na lewym brzegu widać zabudowania i kominy Kremenczuka – przemysłowego, ćwierćmilionowego miasta bez historii i charakteru. Przed nami zagłębie przemysłowe i spodziewamy się więcej widoków tego rodzaju i lekko zadymionego nieba.

Za mostem Komandor szuka bezskutecznie klubu, który ponoć miał nas gościć; pływamy bez większego sensu po jakiś zrujnowanych, zapuszczonych przystaniach. Po 1,5 godziny Komandor zarządza postój „do piachu” w wąskim, brudnym kanale na zapleczu jakiejś knajpy; nieśmiałe protesty nie odnoszą skutku. W nocy słuchamy „ścieżki dźwiękowej” z knajpy – dominuje przepity wokal. Wreszcie staje się jutro i ... mamy powtórkę z rozrywki; stoimy twardo na piachu – cóż „Repetitio est mater studiorum” (jak mawiali starożytni Rzymianie) czyli „Powtarianie mat’ uczenia” (jak mawiali średniowieczni Rusini) lub bardziej współcześnie „Uczyć się uczyć i jeszcze raz uczyć” (jak zalecał wiecznie żywy W. I. Lenin).

27.08.2011 (sobota). Stoimy solidnie na piachu; przepływający wędkarze informują nas, że około 11.00 elektrownia wznowi pracę i tak około 14.00 powinniśmy już pływać. W pobliskiej knajpie odbywają się od rana poprawiny wczorajszego wesela; atmosfera jest sympatyczna i zostajemy zaproszeni do uczestniczenia w nich; oglądamy ciekawe obyczaje np. wywiezienie rodziców taczkami do wody (już są zbędni); wszyscy świetnie się bawią ale poziom wody podnosi się bardzo powoli. Po 14.00 połączone siły „weselników” ściągają buty i spychają nas kolejno do wody (dna łódek obejrzymy jesienią ale nie było na co dalej czekać); odpływamy obdarzeni „korowajem” (tradycyjnym ciastem weselnym). Bierzemy jeszcze benzynę w pływającej stacji paliw (na końcu portu przemysłowego), kąpiólka i jedziemy dalej.

To już Zalew Dnieprodzierżyński (zalew napełniono 1964 roku, powierzchnia zalewu wynosi tylko 567 km2, długość – 114 km, średnia szerokość – 5 km). Wieje 2 B z SE czyli „prosto w mordę”; silniki mruczą usypiająco; po dłuższych poszukiwaniach nie zarośniętego dojścia do brzegu stajemy do prowizorycznego pomostu na prawym brzegu nieopodal wsi Deriewka. Od wędkarzy z Donbasu dostajemy w prezencie ryby – są bardzo sympatyczni i gościnni.

28.08.2011 (niedziela). Niebo nadal bezchmurne; poranki zimne ale woda cieplutka (zmierzone 230C). O 9.00 wyruszamy na żaglach; wieje 1 – 2 B „prosto w mordę” – chyba „narodziła się nowa tradycja” (por. film „Miś”); halsujemy z uporem do wczesnego popołudnia; wiatr się kończy i ostatnie 20 km „testujemy silniki”. Około 17.30 stajemy w głębokiej zatoce przy pomoście mocno zrujnowanego ośrodka wypoczynkowego 2 km od osady Borodajewka. Wspólny wieczorek na pomoście; Iwona serwuje „ryby wędzone w garnku” czyli lekko okopcone ale jadalne (co prawda po ciemku z trudem z powodu ich mocno ościstego charakteru). „Tambylcy” bardzo narzekają na sytuację gospodarczą; zakłady przemysłowe (liczne na tym terenie kamieniołomy granitu) zbankrutowały i w konsekwencji ich ośrodki wypoczynkowe upadły; szczególnie widoczny jest upadek ośrodków wakacyjnych dla dzieci i młodzieży (zaznaczonych na mapach); brak pracy i pieniędzy; wieśniacy wegetują na gospodarce samowystarczalnej. Z wody widać też liczne, kompletnie zdewastowane i rozszabrowane urządzenia załadowcze na barki.

29.08.2011 (poniedziałek). Brak chmur i wiatru – upalnie. Idziemy na silnikach w kierunku Dnieprodzierżyńska (duch Feliksa Edmundowicza nadal krąży jak widmo nad byłym ZSRR). Wczesnym popołudniem Komandor bezskutecznie poszukuje nieistniejących przystani klubowych powyżej zapory i w końcu decyduje się na śluzowanie. Śluzujemy się dosyć szybko (12 m w dół); śluza jest lekutko zaniedbana – połowa stanowisk cumowniczych jest zepsuta. Za śluzą stajemy w brudnym basenie cumując do kompletnie zrujnowanego, utrzymującego się jeszcze na wodzie statku niegdyś „białej floty”; pilnuje go samotny cieć. Jest obskurnie ale na pewno nie obudzimy się na piasku.

Dnieprodzieżyńsk (250 000 mieszkańców) to duży ośrodek metalurgiczny; pierwsze huty powstały w połowie XIX w; rozbudowywał je polski przedsiębiorca Ignacy Jasiukowicz – prezes Południowo – Rosyjskiego Towarzystwa Metalurgicznego.

30.08.2011 (wtorek). Niebo nadal bezchmurne i wieje 2 – 3 B tradycyjnie już „prosto w mordę”; testujemy uparcie silniki na dosyć wąskiej na tym odcinku rzece; po drodze stajemy na kąpiółkę i obiad po czym doganiamy resztę flotylli. Za pierwszym mostem w Dniepropetrowsku kładziemy maszt; w mieście jest do przejścia 5 mostów – tylko drugi jest zbyt niski dla nas; przed ostatnim mostem wita nas jachtem „delegacja” klubu, w którym mamy stanąć i pilotuje na przystań. Bardzo serdeczne przyjęcie przez Zarząd Klubu i Komandora okręgowej organizacji żeglarskiej; snują plany „rejsu pansłowiańskiego” na Dnieprze w roku 2012. Wieczorem małe posiedzenie na pomoście z Iwoną, Markiem i dwoma miejscowymi żeglarzami; jak zwykle rozmowa o łódkach (w klubie jest kilka używanych łódek kupionych w Polsce); cenach i dostępności a raczej braku dostępności sprzętu i ... wszechobecnej, wielopiętrowej korupcji ukraińskich urzędników, ten temat wydaje się być obsesją niemal wszystkich naszych rozmówców.

31.08.2011 (środa). Niebo tradycyjnie bezchmurne i słaby wietrzyk już tradycyjnie z południa. czekamy na przyjazd członków zarządu klubu, którzy deklarowali pomoc w zwiedzeniu miasta.

W tym mieście „spotykamy się z historią”; obecna nazwa miasta (Dniepropetrowsk) pochodzi od nazwiska lokalnego działacza komunistycznego H. Petrowskiego, uhonorowanego w ten sposób jeszcze za życia (!) w roku 1926 (czym się on tak zasłużył Leninowi ?). Na tym terenie istnieją ślady bardzo starego osadnictwa; w pobliżu (obecnie dzielnica Dniepropetrowska) znajdowała się też znana z „Ogniem i mieczem” twierdza Kudak (będzie o niej dalej). Miasto na obecnym miejscu założyła caryca Katarzyna II Wielka, kładąc osobiście (9 maja 1787) kamień węgielny pod fundamentem Soboru Przemienienia Pańskiego; „po drodze” spotkała się w Kaniowie z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim; spotkanie to trwało bardzo krótko – cóż pewnie bardzo się spieszyła na tą budowę. Miasto nazwano skromnie Jekaterynosław (czyli Sława Katarzyny) i stało się stolicą nowopowstałej Guberni Noworosyjskiej. Gubernatorem został książę Grigorij Potiomkin, który zaplanował budowę „od podstaw” miasta o powierzchni 30 x 25 km (!) z geometrycznym (istniejącym do dziś) układem ulic. Obecnie jest to ponad milionowy przemysłowy moloch, w którym zachowały się zabytki z okresu jego budowy (Wiki: „Dniepropetrowsk”).

O 10.00 wyjeżdżamy busem z Władikiem – przewodnikiem; robimy rundę przez dwa mosty; widok miasta od strony wody jest imponujący; ma ono ponoć najdłuższy w Europie bulwar. Centrum tego molocha (1 200 000 tysięcy mieszkańców) to koszmar kierowcy. Idziemy do muzeum – bogata kolekcja historyczno – etnograficzna od neolitu do II Wojny Światowej; założył je D. Jawornickij – jego pomnik znajduje się obok muzeum. Potem spacer w kierunku Dniepru przez park niegdyś Potiomkina a obecnie Lenina (wiecznie żywego); w parku znajduje się pałac Potiomkina oraz Sobór Przemienienia Pańskiego. Po drodze na przystań robimy zakupy w supermarkecie. Wieczorem bardzo intensywny i długi „wieczorek zapoznawczo – integracyjny” zorganizowany przez zarząd klubu; wspaniała ucha podawana przez „dyżurnego uchowara klubu” i jeszcze lepsza atmosfera – wspólne hobby łączy ludzi; komandor (były oficer z okrętu podwodnego) świetnie śpiewa.

1.09.2011 (czwartek). Czekamy na przyjazd z miasta władz klubu tworzących „komitet pożegnalny”; długie miłe pożegnania. Ewa3 nie chce opuścić przystani i łapie kotwicą coś na dnie; manewry silnikiem nie dają rezultatu i szykuję się do nurkowania jednak Komandor klubu, obserwujący moje przygotowania z pomostu, wzywa „dyżurnego szambonurka klubowego”, który sprawnie uwalnia naszą kotwicę z komentarzem, że ma dużą wprawę bo wszędzie na dnie leżą śmieci budowlane; dziękujemy i odpływamy. Po 8 km mijamy na prawym brzegu resztki obwałowań Kudaku – twierdzy z której jednooki cyklop, pan Grodzicki, bił z armat ostrzegając polskie oddziały przed Chmielnickim maszerującym w kierunku Żółtych Wód („Ogniem i mieczem”, t. I, rozdz. XIII); miejsce znaczy widoczny z rzeki obelisk – ciekawe z jakim napisem (Wiki: „Kudak”). Około 80 km na zachód leżą Żółte Wody pamiętne z przegranej ( wskutek zdrady kozaków rejestrowych i błędów w dowodzeniu) przez Polaków bitwy (3 – 16 maja 1648), której odgłosów nasłuchiwał ranny na Chortycy i wieziony jako jeniec – Skrzetuski („Ogniem i mieczem”, t. I, rozdz. XIII); (Wiki: „Bitwa pod Żółtymi Wodami”).

Nadal brak chmur i wiatru; silniki mruczą usypiająco; ładny, wysoki prawy brzeg Dniepru; w wodzie rośnie koncentracja glonów – miejscami tworzą one zwarte kożuchy. Po południu zaczyna lekutko wiać i próbujemy bajdewindu prawego halsu.

To już jest Zalew Dnieprowski (najstarszy; zaporę w Zaporożu ukończono i zalew napełniono w roku 1932, jego powierzchnia wynosi 420 km2, długość – 170 km, największa szerokość – 3,5 km); ma on charakter „rzeczny” – na tym odcinku znajdowały się niegdyś słynne porohy dnieprowe (pierwszy „Kudacki” na wysokości twierdzy Kudak), które zostały zalane i tylko w jednym miejscu wystaje z wody oznakowana skałka pozostała po mającym najgorszą opinię „Nienasytcu” (Wiki: „Porohy Dniepru”). .

Około 17.30 przechodzimy pod tworzącym „most wiszący” rurociągiem i stajemy w głębokiej zatoce (prawy brzeg; blisko osady Fiediorowka) do zardzewiałego pomostu ośrodka niegdyś wypoczynkowego pilnowanego przez samotnego ciecia. Woda jest względnie „bezglonowa” – robimy dłuższą kąpiółkę.

2.09.2011 (piątek). Tradycyjnie bezchmurny poranek ale 4 B z N czyli dokładnie „w plecy”; nasze wielodniowe senne marzenia mamy nareszcie w realu. Robimy 35 km w 3 godziny (!) – baksztag na zmianę z „motylem”. W porcie klubowym „Zaporożstalu” oczekuje nas „komitet powitalny” z komandorem klubu Wiktorem Dowgienijem i członkiem zarządu Aleksandrem Bezdietką na czele; odbierają cumy i pomagają zacumować. Klub znacznie bardziej zadbany od poznanych uprzednio (solidny falochron, dźwig, budynek klubowy ze schludną mesą) ale zaledwie 15 jachtów żaglowych i kilka motorowych (jak na klub zakładowy ogromnego kombinatu metalurgicznego to raczej skromna flota). Jemy zbiorowo zupkę autentycznie domową (jachtową ?) ugotowaną przez Bożenę „w biegu” na „Amperze” – jest rewelacyjna.

O 17.00 władze klubu zapraszają na „przyjęcie zapoznawczo – integracyjne”; menu przchodzi nasze najśmielsze oczekiwania (ucha, szaszłyki, jarzyny i owoce oraz różne płyny). Wita wszystkich prezes Okręgowej Federacji Żeglarskiej p. Konstantin Perechrytsa; są też dwie dziennikarki z prasy lokalnej; zaczynamy więc „oficjalnie”, ale atmosfera bardzo szybko staje się nieformalne – przyjacielska. Klub jest zakładowy ale niemal wszystkie jachty budowali jego członkowie własnymi rękami; piękne opowieści o budowie jachtów i walce z biurokatami; Wiktor zbudował sam pełnomorski duży jacht (szkło + żywica epoksydowa) – jego wykończenie budzi podziw. Kończymy późno w nocy w atmosferze zupełnie „nieoficjalnej”.

3.09.2011 (sobota). O 10.00 wsiadamy do busa zafundowanego przez zarząd klubu i wyruszamy na małe zwiedzanie. Zaporoże to 800 000 tysięczne miasto przemysłowe (ciężki przemysł metalurgiczny, i motoryzacyjny); jego widoczną z daleka wizytówką jest las kominów. Zaczynamy od „Dniprogesu” (ros. Dniprowskaja Gidro – Elektrostancja) – elektrowni wodnej uruchomionej w roku 1932; fachowy przewodnik (emerytowany inżynier) wtajemnicza nas w zasady działania hydroelektrowni; mnie interesuje wiele szczegółów konstrukcyjno – technicznych, które on chętnie i profesjonalnie wyjaśnia. Elektrownia to 8 turbogeneratorów po 72 MW; 36 m spiętrzenia wody; 11 m3 wody na 1 MWh wytworzonej energii. W małym muzeum mamy przedstawioną historię budowy „Dniprogesu” i jego losy wojenne (zapora i znaczna część elektrowni ocalała – cofający się Niemcy nie zdążyli ich wysadzić dzięki odwadze bezimiennego zwiadowcy). Z korony zapory wspaniały widok na Dniepr poniżej zapory (i smętne resztki porohów) oraz wyspę Chortycę – niegdyś siedzibę Siczy Zaporoskiej.

Kozacy byli grupą wieloetniczną, zasiedlającą tereny naddnieprzańskie „Dzikie Pola”; znaczną ich część stanowili chłopi pańszczyźniani uciekający z terenów Litwy, Korony, Rusi Moskiewskiej, Mołdawii i Wołoszczyzny. Tereny te po Unii Lubelskiej weszły w skład Korony Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Kozacy Zaporoscy (nazywani Niżowymi lub Niżowcami) fortyfikowali wyspy na Dnieprze budując „sicze” czyli miejsca obronne („zasieki”); największą była „Sicz Zaporoska” położona na Chortycy. Stworzyli sprawną organizację wojskową, składającą się z bardzo dobrze wyszkolonych żołnierzy (sławą cieszyła się szczególnie piechota zaporoska stosująca taktykę „ruchomych taborów” budowanych z połączonych ze sobą wozów i broniąca się skutecznie przed wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem) Źródłerm „dochodu” były wyprawy łupieżcze na terytorium Imperium Otomańskiego (nawet do Konstantynopola) co bardzo drażniło sułtana tureckiego i było powodem spięć między Rzeczypospolitą a Turcją (Kozacy byli prawnie poddanymi królów polskich). Byli świetnymi żeglarzami; „czajka kozacka” była drewnianym statkiem o dzielności morskiej i nośności rzędu 20 – 30 ton na której umieszczano małe działko i piechotę uzbrojoną w „samopały” – rodzaj prymitywnego muszkietu. Kozacy stworzyli rodzaj „demokracji wojskowej” – stanowiska dowódców były wybieralne i odpowiadali oni przed swoimi podwładnymi („towarzystwem”) stanowiącymi Radę Kozacką złożoną z wszystkich członków bractwa kozackiego (nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi). Organami władzy była starszyzna kozacka (Mała Rada), ataman koszowy (zarządzający siczą w czasie pokoju) i ataman – hetman (wybierany na czas wojny lub wyprawy). Sugestywny, barwny opis „pracy Małej Rady i atamana oraz roli towarzystwa” mamy w „Ogniem i mieczem” (t. I rozdz. XI), kiedy to ranny Skrzetuski został jeńcem Chmielnickiego.

Królowie Rzeczypospolitej usiłowali kontrolować poczynania kozaków tworząc „rejestr kozacki”; kozacy rejestrowi (dowodzeni przez własnych dowódców) byli opłacani z kasy królewskiej i mieli bronić kresów Rzeczypospolitej przed rabunkowymi wyprawami Tatarów Krymskich, z czego wywiązywali się opieszale polując raczej na czambuły tatarskie wracające z jasyrem z Polski na Krym (Wiki: „Kozacy”, „Kozacy zaporoscy”, „Sicz Zaporoska”, „Czajka (łódź)”).

Oczywiście jedziemy na Chortycę (wyspa leży tuż poniżej zapory i prowadzi na nią most z centrum miasta; ma długość 12 km i stanowi obecnie rezerwat ekologiczny) gdzie zwiedzamy rekonstrukcję Siczy Zaporoskiej – taki sobie „obiekt turystyczny”; ale dla mnie unosi się tu gdzieś duch Skrzetuskiego. Na zakończenie jedziemy na brzeg Dniepru, gdzie odbywa się inscenizacja forsowania Dniepru przez Armię Czerwoną w roku 1943; również takie sobie przedstawienie na dosyć dużym terenie w wykonaniu „krasnoarmiejców” i „giermańców” oraz trochę oryginalnego sprzętu; ogólnie atmosfera pikniku.

Po powrocie do portu Wiktor zaprasza do obejrzenia swojego, zbudowanego własnoręcznie jachtu; ta pełnomorska „samoróbka” budzi podziw i przez 23 lata sporo przepływała. Wieczorem mamy w mesie klubowej powtórkę ze „spotkania zapoznawczo – integracyjnego”; tym razem mniej oficjalną; otrzymujemy ich klubowe znaczki skipperów; kończymy późno w nocy totalnie zintegrowani.

4.09.2011 (niedziela). Dzień wolny; odsypiamy integrację; robimy kąpiółki, pranie...itd. W tym upale do miasta niezbyt chce się nam wędrować. po południu jeszcze jedna pożegnalna integracja – tym razem na bazie samowara; panie dostają (na otarcie łez) odznaki „miłośników wiatru” czyli „zasłużonego załoganta” – w ogóle żagiel nazywa się po ukraińsku „witryło” – piękne słowo. Wiktor i jego koledzy opowiadają barwnie o odprawach celnych i granicznych jachtów (mają one miejsce nawet w „rejsach krajowych” z portu do portu – ech łza się w oku kręci na samo wspomnienie) oraz pływania wokół Krymu pod kontrolą radarów brzegowych bez prawa „ścinania zatok” – totalna groteska a szczegóły nadają się do „kabaretu żeglarskiego”.

5.09.2011 (poniedziałek). O 9.00 meldujemy się na śluzie; jednokomorowa i ponoć 36 m różnicy poziomów – tak było napisane na planie zapory w „Dniprogesie”; śluzowanie przebiega bez większych emocji. Potem mamy 2 – 3 B „w plecy” i żeglujemy spokojnie do zatoczki Kokań koło osady Bielenkaja (prawy brzeg). Zatoczka jest błotnista i otoczona nieco zdewastowanymi budyneczkami ale jest to ostatnie schronienie przed wyjściem na szerokie i na ogół płytkie wody Zalewu Kachowskiego. Nadal słonecznie a woda ma 25oC.

6.09.2011 (wtorek). Wychodzimy na ostatni zalew – Kachowski (napełniony w latach 1955 - 1958, jego powierzchnia wynosi 2155 km2, długość – 230 km, największa szerokość – 25 km); ma on bardzo złą opinię z powodu rozległych płycizn, na których może się podnieść stroma fala do 4 m wysokości, oraz niewielu miejsc schronienia.

Mamy słoneczko i fordewind 1 – 3 B; żeglujemy spokojnie w kierunku Energodaru. Po trzech godzinach wiatr się wydmuchał i po krótkim czasie powrócił jako „w mordęwind” o sile 3 – 4 B. Halsujemy ostro ale czas nas goni bo dowiadujemy się telefonicznie, że w jachtklubie w Energodarze już czeka na nas „komitet powitalny” z dziennikarzami lokalnych mediów i innymi atrakcjami. Odpalamy silniki i o 15.30 wchodzimy (z asystą stateczku wycieczkowego, który wypłynął nam naprzeciw) do przystani jachtklubu ZAES (czyli Zaporoskiej Elektrowni Atomowej).

Powitanie przekracza nasze oczekiwania; kamera lokalnej TV, dziennikarze i fotoreporterzy lokalnej prasy; wita nas Komandor klubu i kilku jego członków. Przystań jest świetnie chroniona od wiatru i fali ale klub ma tylko 7 jachtów – to praktycznie „nic” dla największej w Europie elektrowni atomowej. O 17.00 jedziemy busikiem prowadzeni przez Komandora i jego kolegów - żeglarzy (oczywiście inżynierów i techników z ZAES) zwiedzać miasto. ZAES jest największą elektrownią atomową w Europie (6 bloków po 1000 MW; reaktory typu WWR – znacznie bardziej nowoczesne i bezpieczniejsze od tych z Czarnobyla); zatrudnia 11 000 pracowników; miasto liczy 56 000 mieszkańców; budownictwo to „wielka płyta” lekutko miejscami zaniedbana; trochę nowych budynków w znacznie lepszym stylu.

Potem prawdziwa bomba – jedziemy do „ruskiej bani”; solidnie się wygrzewamy i szorujemy. Następnie zostajemy zaproszeni na „spotkanie integracyjne” do sali klubowej w budynku „socjalnym” (w którym na parterze mieści się „bania”) – stół uginał się dosłownie od dóbr wszelkich w różnym stanie skupienia. Bardzo ciekawe rozmowy o żeglarstwie w Polsce i na Ukrainie. Ja siedzę obok żeglarza ale też zastępcy głównego inżyniera ZAES więc „wyciągam z niego” informacje i poglądy na temat przyszłości energetyki atomowej na Ukrainie i w Europie; jest przekonany, że jest ona nieunikniona i kto zostanie w tyle ten będzie przegrany. Wieczorem najedzeni do granic możliwości i totalnie zintegrowani zostajemy odwiezieni do portu klubowego.

7.09.2011 (środa). Leniwy poranek bo Wojtek – komandor musi załatwić „sprawy służbowe” wymagające dostępu do internetu i zostaje zabrany „do miasta”. My jemy wspólne śniadanie na keji składające się z pozostałości po wczorajszym przyjęciu (gospodarze zapakowali je w przygotowane pojemniki) – zostało jeszcze na kolację. Z Nikopola przypływa „wenuską” Fiedia żeby nam towarzyszyć w dzisiejszym etapie. Zaprasza mnie na swoją łódkę kupioną w Polsce z którejś tam ręki ale dobrze utrzymaną i w niezłym stanie. Sympatyczny gaduła, „brat łata”; referuje natychmiast swój życiorys; górnik; kopał rudy uranu w Żółtych Wodach (to na Ukrainie – niedaleko stąd) oraz rudy różnych metali w Norylsku (to za kołem podbiegunowym); teraz jest na emeryturze (niezłej jak na warunki ukraińskie bo praca za kołem podbiegunowym liczy się niemal podwójnie; był sztygarem); ma 75 lat i jest w świetnej formie; mieszka z żoną w Nikopolu ale latem żyje na wodzie – wszyscy w okolicy go znają i on też zna wszystkich żeglarzy.

Płyniemy „prowadzeni” przez „wenuskę” Fiedii do Nikopola; mamy 4 B dokładnie „w mordę”; hals na żaglach a potem „robimy wysokość” na silniku. Około 16.00 wchodzimy do portu w Nikopolu; rozmawiam z bosmanem; żałuje degradacji portu po rozpadzie ZSRR – kiedyś był tu dobrze wyposażony ośrodek regatowy dla dzieci i młodzieży (jeden z dwóch w Nikopolu; drugi też nie istnieje). Wieczorem wiatr tężeje i w porcie mocno kiwa.

8.09.2011 (czwartek). Po wczesnej pobudce wypływamy ekspresowo o 8.00; pogoda jest niepewna (prognoza na następny dzień jeszcze gorsza) a mamy do pokonania 40 km otwartej „patelni” bez dogodnych miejsc schronienia. Wiatr jest słaby ale tradycyjnie „w mordę”; nie bawimy się w halsowanie; przecinamy „patelnię” na silnikach i dopiero koło przylądka Babino stawiamy żagle. Halsujemy uparcie 10 km w tężejącym do 4 B wietrze i wchodzimy do głębokiej zatoki o nazwie Niżnierogatskij Liman. Podczas gdy Komandor szuka dogodnego miejsca na biwak zdążamy ugotować i zjeść obiad. Szykuje się burza i my odchodzimy w głąb zatoki; kąpiółka przy akompaniamencie żabiego chóru (o tej porze roku ?). Zaproszeni telefonicznie przez Komandora dołączamy do reszty jachtów stojących w niezbyt osłoniętym miejscu; noc lekutko nerwowa i burzowo – deszczowa.

9.09.2011 (piątek). Rano leje jak z cebra i wieje 5B potencjalnie i tradycyjnie „w mordę”. O 10.30 Komandor zarządza wyjście na silnikach; jazda pod wiatr i stromą falę to ostry test dla naszych sześciu koni ze stajni pana Suzuki (ale jakoś im to idzie). Po 16 km wchodzimy do głębokiej zatoki (prawy brzeg) koło osady Nowoaleksandrowka. Cisza i spokój; czekając aż wiatr się nieco wydmucha gotujemy obiad; niestety się nie wydmuchał i po obiedzie mamy powtórkę z rozrywki – jeszcze 10 km pod 5 B i falę po czym wreszcie wchodzimy do zatoki (prawy brzeg) koło osady Dudczany. Dobry postój do brzegu na dwóch kotwicach i dwóch cumach; wieczorem przelatują chmury a łódką szarpią szkwały co stwarza „dramatyczną atmosferę”; noc znacznie spokojniejsza.

10.09.2011 (sobota). Bezchmurny, zimny poranek – to już jesień jak leci ten czas. Nadal wieje ostro z SW czyli czeka nas ostry bajdewind lub „w mordęwind”; refujemy się i startujemy o 8.00. Nie jest tak źle; prawy brzeg nieco nas przysłania i fala jest umiarkowana; przy 4 - 5 B idziemy 3,5 godziny bajdewindem prawego halsu. Przed zaporą w Kachowce wieje już 6 B (zmierzone) i trzeba halsować przez sporą „patelnię”; robi się zdecydowanie ostro ale o 14.00 osiągamy na żaglach wejście do awanportu śluzy. Czekając na kotwicy na pozostałe jachty gotujemy i zjadamy obiad. Przypływa Wojtek i okazuje się, że w lokalnym jachklubie czeka na nas „komitet powitalny” powiadomiony telefonicznie przez jacht klub zaporoski. Stajemy na przystani klubowej i zostajemy nakarmieni świetną uchą i rybami z grilla. Sam klub to 4 jachty w tym tango 780 – sport przywiezione oczywiście z Polski. Przystań klubowa to ewenement chyba w skali światowej; każda łódka ma własny slip z elektryczną wyciągarką (!) i „nocuje na lądzie”. Niezwykle serdeczni ludzie; opowiadają o powstaniu klubu; założył go niemiecki lekarz (potomek „Niemców wołżańskich” – sprowadzonych tam przez Katarzynę Wielką); aktualnie ma on 89 lat i repatriował się do Niemiec; utrzymują z nim kontakt i darzą go ogromnym szacunkiem – to on nauczył ich żeglować.

11.09.2011 (niedziela). O 9.00 meldujemy się na śluzie; jest to jedyna znana mi śluza do której wpływa się pod „łukiem triumfalnym” ozdobionym zielenią. Sprawne śluzowanie (12 m w dół) i 1 km dalej stajemy na kilka godzin w „marinie milionerów” (ceny tylko w USD przyprawiające o lekutki zawrót głowy); stoimy gratisowo; panie są zaproszone do wzięcia prysznicu; to wszystko „po protekcji”. O 14.00 ruszamy dalej; nadal ostro wieje „w mordę” a wiatr wiejący pod prąd rzeki podnosi stromą falę; miejscami próbujemy iść na żaglach. Po 25 km stajemy przy prawym brzegu „do piachu”; wspólna kolacja na bazie barszczu ukraińskiego ugotowanego „w biegu” przez Bożenę – znakomity.

12.09.2011 (poniedziałek). O 6.30 szybkie manewry spychania łódek na wodę zakończone sukcesem; opadła (na szczęście nieznacznie) woda chyba spiętrzona przez wiatr wiejący przez kilka dni „pod prąd”. Poranek bezchmurny; ciepło – chyba wróciło lato. Wiatr słabiutki ale z tradycyjnego kierunku – jedziemy na silnikach. O 12.30 podchodzimy do nadbrzeża przy Bulwarze Uszakowa (centralny „deptak” w Chersoniu) gdzie cumy odbiera mały „komitet powitalny” (Jahor Sawin z synem i prezes Chersońskiej Federacji Żeglarskiej p. A. F. Tołczynskij); witamy się entuzjastycznie; dotarliśmy bez strat „w ludziach i sprzęcie” do końca zaplanowanej trasy. Po pół godzinie dociera p. Rozalia Lipińska (prezes polonii chersońskiej) w towarzystwie nowej nauczycielki języka polskiego przybyłej niedawno z Polski. Po powitaniach i uzgodnieniu „dalszych akcji” płyniemy na „Priczał (pirs) 12”, gdzie znajduje się przystań klubowa Jehora; stoją na nim dwie antile 26 (jedna – Jehora); z naszą 22 i 24 Marka tworzymy „największe skupisko antil na Ukrainie”. Obiad i hydrorelaks.

Chersoń złożono na rozkaz Katarzyny II Wielkiej w roku 1778; zbudowano twierdzę i stocznię (w której zwodowano „Sławę Jekatieriny”, 66 - działowy liniowiec - pierwszy we Flocie Czarnomorskiej). W latach 1783 – 1793 działała tu Kompania Handlowa Polska – pierwsze polskie przedsiębiorstwo żeglugowe. Jest to spory port morski (mimo, że od Morza Czarnego dzieli go jeszcze 80 km rzeki i płytkiego Dnieprowego Limanu); miasto liczy 300 000 mieszkańców; pozostały w nim zabytki z okresu carycy Katarzyny i księcia Potiomkina. Istnieje też nadal (i pełni niezmienioną funkcję) budynek więzienny, w którym zmarł 8 kwietnia 1942 roku gen. Mariusz Zaruski (Wiki: „Chersoń”).

13.09.2011 (wtorek). Pobudka o 4.30; o 6.00 przyjeżdża Jehor busikiem i podwozi nas na dworzec autobusowy; o 7.00 wyruszamy „marszrutką”do Odessy (200 km). Edward czeka na nas w Odessie na dworcu autobusowym i sprawnie „przerzuca” nas busikiem do hotelu „de Riszelje” (książę francuski du Plessis de Richelieu – zaufany, wierny doradca Ludwika XVI, po ucieczce z Francji podczas Rewolucji został przez cara Rosji Aleksandra I mianowany w roku 1803 gubernatorem Odessy i dobrze zadbał o jej rozwój) na rogu ulicy „Riszeljewskiej” i „Jewrjejskiej” w samym sercu Starej Odessy. Po sąsiedzku mamy czynną synagogę, szkołę i koszerną restaurację – atmosfera jak z „Opowieści Odeskich” Izaaka Babla. Potem spacer po Starej Odessie w towarzystwie Edwarda i jego kolegi Saszy – obaj są inżynierami czynnymi zawodowo ale dodatkowo są znawcami, erudytami i miłośnikami Odessy; oglądamy wiele ciekawostek okraszonych anegdotami. Stara Odessa robi wrażenie „miasta z duszą”.

W Odessie mieszkali: Mickiewicz, Mendelejew, Gogol...; na bulwarze stoi (chyba jedyny w Europie, „pomnik łapówki” upamiętniający łapówkę (transport egzotycznych owoców), którą kupcy odesscy przesłali carowi Pawłowi I (synowi Katarzyny Wielkiej) aby skłonić go, wzorem słynnej mamusi, do dalszego finansowania rozwoju miasta; książę Woroncow (gubernator Odessy w epoce napoleońskiej i w latach 1815 – 1816 dowódca okupacyjnego korpusu rosyjskiego we Francji) ponoć spłacił z własnej kieszeni długi oficerów rosyjskich zaciągnięte w paryskich knajpach po wkroczeniu Rosjan do Paryża (po upadku Napoleona; od tego czasu we Francji kawiarenka nazywa się „bistro” czyli lekko zniekształcone „szybko” po rosyjsku)....itd.

14.09.2011 (środa). Rano wyruszamy samodzielnie w kierunku portu i słynnych schodów potiomkinowskich znanych mi wcześniej z filmów: „Pancernik Potiomkin – Eisensztajna oraz „Deja Vu” – Machulskiego; w naturze wyglądają mniej majestatycznie niż na filmach; schody wielokrotnie zmieniały nazwę a „potiomkinowskie” stały się dopiero w roku 1955 w 50 – tą rocznicę buntu marynarzy na pancerniku „Książę Potiomkin Taurydzki” będącego podstawą scenariusza filmu Eisensztajna. Potem mała powtórka spaceru i o 13.00 lądujemy w Konsulacie RP na spotkaniu z Konsul Generalną Joanną Strzelczyk oraz Konsulem ds. prawnych Adamem Adamczukiem. Po spotkaniu zanurzamy się osobiście na krótko w Morzu Czarnym – jest bardzo słone. Wracamy do hotelu po graty i czekamy bezskutecznie na umówioną „marszrutkę” – facet olał nas totalnie i nawet nie odbiera telefonu. Atmosfera robi się nerwowa; z dwugodzinnym opóźnieniem docieramy trolejbusem (w obłędnym tłoku) na dworzec autobusowy gdzie łapiemy „marszrutkę” do Chersonia. O 23.30 docieramy na „Priczał 12”, gdzie Iwona i Marek czekają z herbatą i kanapkami; krótka relacja i lekutko wykończeni idziemy spać.

15.09.2011 (czwartek). Rano odpoczywamy po „epizodzie odesskim” i „walczymy z entropią” (tzn. robimy porządek) na jachtach; nawet odnosimy umiarkowany sukces. O 11.00 wyruszamy „marszrutką” do centrum na spotkanie z polonią chersońską a szczególnie z jej prezeską p. Rozalią Lipińską. Krótkie spotkanie w siedzibie polonii mieszczącej się na zapleczu szkoły; pomieszczenie z wystrojem patriotyczno – historyczno – pamiątkarskim; spotkanie upływa bardzo szybko w niezwykle serdecznej atmosferze. Potem transfer (transportem gospodarzy spotkania) do Ogrodu Botanicznego gdzie o 13.00 rozpoczyna się uroczystość otwarcia „muzeum mniejszości narodowych na świeżym powietrzu” – eksponatami są: makieta fortecy chersońskiej (zbudowanej przez księcia Potiomkina z rozkazu Katarzyny Wielkiej) i „symbole mniejszości narodowych” żyjących w Chersoniu (polskiej, rosyjskiej, bułgarskiej, niemieckiej, greckiej, azerbejdżańskiej, żydowskiej i „większości” – ukraińskiej). Na wstępie kilka oficjalnych przemówień zainicjowanych przez mera Chersonia p. Wołodymira Saldo i występy młodzieży szkolnej reprezentującej poszczególne mniejszości; jako pierwsza wystąpiła grupa polonijna – była naprawdę świetna. Na zakończenie krótka rozmowa i fotka z merem, który był dobrze zorientowany „w temacie naszego rejsu”. Potem jeszcze krótka wizyta w Szkole Muzycznej I stopnia (spotkanie z dyrektorem; przyznawał się do „polskich korzeni” i chwalił sukcesami wychowanków) oraz w Wydziale Kultury i Sportu (uzgodnienie naszych działań i losów podczas uroczystości sobotnio – niedzielnych) i mamy czas wolny do 18.00. Idziemy w dwójkę na spacer bulwarem naddnieprzańskim a następnie na obiad (wizytę w każdej knajpce zaczynamy od sakramentalnego pytania „pielemieni u was jest’ ?” – ciąg dalszy tylko po odpowiedzi twierdzącej – te pierożki z mięsem są dla nas kwintesencją kuchni ukraińskiej); na dźwięk polskiej mowy, pijący piwo przy sąsiednim stoliku młody Ukrainiec odezwał się do nas ... po polsku – marynarz pracujący „w Europie” na statkach (głównie barkach śródlądowych w Niemczech); żalił się, że każdorazowy powrót na Ukrainę jest dla niego szokiem – temat główny to totalna korupcja. O 18.00 stawiamy się w Wyższej Szkole Muzycznej jako goście zaproszeni na koncert z okazji Dni Chersonia; po podniesieniu poziomu kulturalnego lądujemy po 22.00 na łódce w porcie; to był bardzo długi dzień.

16.09.2011 (piątek). W nocy solidna ulewa ale ranek upalny bez jednej chmurki; klarujemy łódki „regatowo” – Marek ambitnie zdejmuje ciężki silnik i wystawia na brzeg zbędne graty; my – leniwce zostawiamy wszystko na łódce. Oczekujemy na decyzję Komandora aby przestawić łódki do klubu w Petrovcu (naprzeciwko chersońskiego bulwaru na lewym brzegu Dniepru) gdzie zbierają się „regatowcy”. Po południu udajemy się „Cerberynę – Milę” z rewizytą na „proszony obiad” – był znakomity. Wreszcie przyjeżdża (po pracy) Jehor i nasza eskadra sześciu łódek wyrusza do Petrovca niosąc galę flagową; o zmroku cumujemy do pomostów pływających w towarzystwie licznych przybyłych jachtów różnego autoramentu i „wartości regatowej”; klub dysponuje sporym terenem ale sam liczy zaledwie kilka łódek. Wojtek urządza wieczorek pod hasłem „gotowanie grogu” a Jehor dorzuca przysmaki ukraińskie. Z Odessy docierają (jachtem) Edward i Sasza; poznajemy przybyłych żeglarzy; nie mieszczącym się w ogólnie przyjętych (nawet w tym środowisku „niezupełnie normalnych” osobników) schematach człowiekiem jest Andriej - armator własnoręcznie zbudowanego pełnomorskiego jachtu „Dixi”; 36 stóp; szkło + żywica epoksydowa; żywicę kupował w słoiczkach 200 g; jeden dziennie (!) bo inaczej nie chciano mu sprzedać; obecnie „włóczęga morski” z paszportem mołdawskim; na życie zarabia remontując zimą jachty (głównie Niemców) w Porto Kheli (Grecja - Peloponez); dobrze gra na gitarze i śpiewa po angielsku szanty; „brat łata” znany wszystkim okolicznym żeglarzom.

17.09.2011 (sobota). O 9.00, robimy niosąc galę flagową, „rundę honorową” przed reprezentacyjnym bulwarem Chersonia a następnie cumujemy przy bulwarze w towarzystwie kilkudziesięciu jachtów kabinowych o bardzo różnej „wartości regatowej i użytkowej”. Kompletny brak wiatru; odprawa skipperów i nadal czekamy; w międzyczasie studiuję drobiazgowo plakat z „Regulaminem Regat Potiomkinowskich”; jest informacja o „pucharze Prezydenta RP” oraz „biegu poświęconego gen. Zaruskiemu”; my zostaliśmy przez kurtuazyjnych organizatorów zakwalifikowani jak „polscy weterani sportu żeglarskiego” (!) – jak już pisałem pojęcie „żeglarza – turysty” czyli „przyjemniaczka” na Ukrainie nie istnieje – duch ZSRR mieszka nadal w umysłach „zawodowych działaczy społecznych” (!) i urzędników. Wreszcie o 10.30 opóźniony start; w ostatniej chwili Komisja Regatowa zdecydowała w którą stroną będzie „kierunek na wiatr”; przy niemal kompletnym sztilu idzie nam zupełnie dobrze; moja załoga i „główny taktyk” czyli sternik jachtowy Ewa wyczuła „bryzę miejską”; czołgamy się powolutku pełnym bajdewindem w odległości kilku metrów od betonowego portowego nadbrzeża podczas gdy „prawdziwy regatowcy” niemal stoją na środku rzeki. Na „nawietrznej umownie” boji zwrotnej walczymy burta w burtę ze „śmietanką regatową”; niestety na kursie „umownym fordewindem” oni postawili ogromne spinakery a Ewa „trzymała w ręku na motyla” naszego mizernego foka; ogólnie niemal straciliśmy ich z oczu; bieg ukończyliśmy już nie w ścisłej czołówce ale raczej w ścisłym ogonie. Po południu nieco się rozwiało i odbył się drugi bieg; zakończyliśmy go na nieco lepszej pozycji. O zmroku wracamy do klubu w Petrovcu; jest komplet jachtów „regatowców”; sympatyczna atmosfera i pogwarki z Jehorem na „Calypso”.

18.09.2011 (niedziela). O 10.00 start do trzeciego biegu; słaby wiatr wydmuchał się całkowicie gdy byliśmy przy zawietrznej boji zwrotnej; szybkie jachty zdążyły na metę; „turyści” czołgali się na granicy sterowności aż w końcu ugrzęźli beznadziejnie 500 m od celu; Komisja Regatowa przerwała bieg i proponowała hol – z dumą wskazaliśmy na naszą niezawodną „katarynę” i niemal w ślizgu przekroczyliśmy linię mety. O 14.30 zakończenie regat i wręczenie nagród; było bardzo uroczyście i oficjalnie. Przemawiał mer Chersonia oraz min. Dariusz Młotkiewicz z Kancelarii Prezydenta RP (przyleciał samolotem do Odessy); obecni byli (i przedstawieni publiczności): v – dyrektor Gabinetu Prezydenta RP p. Sylwia Remiszewska, Konsulowie z Konsulatu RP w Odessie (p. Joanna Strzelczyk oraz p. Adam Adamczuk) i (bardzo dumni z tego wydarzenia) przedstawiciele chersońskiej polonii ze wzruszoną p. Rozalią Lipińską na czele. Na wstępie mer Chersonia wręcza „weteranom polskiego sportu żeglarskiego” (czyli nam) pamiątkowe medale i dyplomy uczestnictwa; potem dyplomy i medale za zajęcie miejsc punktowanych wręczają mer Chersonia i min. Młotkiewicz; wreszcie min. Młotkiewicz wręcza puchar Prezydenta RP zwycięskiej załodze jachtu North Caroline z Energodaru (jest to w założeniu puchar przechodni, przechowywany w merostwie, na którym będą grawerowane nazwiska zwycięzców); w końcu dyplomy uczestnictwa otrzymują skipperzy wszystkich jachtów.

Zasadniczo osiągnięty został cel naszej „misji”; flaga polska powiewała na maszcie obok ukraińskiej; wszystkie dyplomy były ozdobione portretem gen. Mariusza Zaruskiego a na odwrocie wydrukowano Jego życiorys; kilkadziesiąt razy powtórzono nazwisko Generała wręczając dyplomy; mamy też nadzieję, że bieg „pamięci gen. Mariusza Zaruskiego” będzie się odbywał corocznie w ramach „regat potiomkinowskich” podczas Dni Chersonia. Dla nas udział w tych regatach pozostanie na zawsze bardzo miłym i wzruszającym wspomnieniem mimo sportowego braku sensu; jesteśmy wyłącznie „żeglarzami – turystami” i mimo bardzo długiego stażu nie mieliśmy żadnych szans „ugrać cokolwiek” załadowaną do granic możliwości antilą 22 z podstawowym ożaglowaniem.

Potem pojechaliśmy na cmentarz, na którym znajduje się symboliczny grób Generała (czyt. sprawozdanie z kwietniowych uroczystości w Chersoniu na stronie www.jkpwwolica,waw,pl). Towarzyszyliśmy kompletnej oficjalnej polskiej delegacji z min. Młotkiewiczem na czele do której dołączyli biskup Odessy z asystą oraz przedstawiciele polonii; obecni byli też dziennikarze i fotoreporter prasy lokalnej. W skupieniu wysłuchujemy krótkich wystąpień i po modlitwie za duszę Generała prowadzonej przez biskupa Odessy śpiewamy wszyscy „Pod żaglami „Zawiszy”...”.

Wracamy na bulwar do jachtów i płyniemy na „Priczał 12”, gdzie ku naszemu miłemu zdumieniu zastajemy wszystkich członków oficjalnej delegacji polskiej; żegnają się po krótkim spotkaniu i obejrzeniu naszych łódek – muszą wracać do Odessy. Dojechali też z lawetami dwaj kierowcy p. Jurek i p. Tolek z Giżycka.

19.09.2011 (poniedziałek). Od rana czekamy na pozostałych kierowców; tradycyjnie spóźniają się kilka godzin; wreszcie docierają na „Priczał 12”; przyjeżdża zamówiony dźwig i ładuje łódki na lawety. Żegnamy się z Jehorem Sawinem, trudno przecenić jego zaangażowanie i bezinteresowną pomoc; może się kiedyś jeszcze spotkamy na wodzie. Około 14.00 ruszamy w drogę; nocujemy tradycyjnie na jakimś parkingu.

20.09.2011 (wtorek). Cały dzień jedziemy przez Ukrainę; już po ciemku wjeżdżamy na dobrze poznane przejście graniczne Jahodin – Dorohusk i... zaczyna się też dobrze poznana siedmiogodzinna „karuzela z ukraińskimi celnikami”; szczegóły pominę z oczywistych względów; staje się jutro i z westchnieniem ulgi „dzieci marnotrawnych” wjeżdżamy do Polski.

21.09.2011 (środa). O 12.00 docieramy do Nieporętu, gdzie zamówiony dźwig sprawnie wrzuca na do wody Zalewu Zegrzyńskiego; szybko stawiamy maszt; żegnamy się i po godzinie cumujemy, na swoim miejscu w naszym klubie, do mocno obrośniętego glonami mooringu. Uczucie ulgi, że „bez strat własnych dotarliśmy do domu” i żalu, że „to już koniec” tej bezprecedensowej dla nas przygody.

4. Takie sobie podsumowanie

Opisany rejs był dla nas jedynym w swoim rodzaju zarówno pod względem żeglarskim oraz turystyczno – krajoznawczym jak i osobistym. Takiego akwenu jak Dniepr nie znajdziemy ani w Polsce ani w Europie Zachodniej; bardzo dużo wody, niemal „dziewiczej” przyrody, możliwość niczym nieskrępowanego żeglowania i biwakowania oraz zwiedzania miast i zabytków kultury „mieszkając na własnej łódce”. Ogromna, przysłowiowo „słowiańska”, gościnność i bezinteresowność gospodarzy klubów i spotykanych przypadkowo ludzi oraz ciekawe rozmowy z nimi, pozostaną na pewno niezapomnianym elementem tego rejsu.

Pragniemy wyrazić swoją, szczerą, wdzięczność Prezydentowi RP Bronisławowi Komorowskiemu za objęcie patronatem rejsu, bez którego jego realizacja była by praktycznie niewykonalna. Osobne podziękowanie składamy koledze klubowemu Markowi Tarczyńskiemu (pomysłodawcy oraz koordynatorowi projektu), Komandorowi Rejsu kol. Wojtkowi Skórze oraz Jehorowi Sawinowi (żeglarzowi z Chersonia – o jego udziale i roli w rejsie napisałem wcześniej). Jesteśmy pełni, niemal bezgranicznego, podziwu dla ich determinacji, z jaką pokonywali kolejne „porohy administracyjne” podczas przygotowań i realizacji rejsu.

Trudno jest nam obiektywnie ocenić czy dostatecznie wykonano „misję rejsu” – nawiązywanie kontaktów z polonią ukraińską oraz uczczenie pamięci gen. Mariusza Zaruskiego. Z naszego subiektywnego punktu widzenia, zarówno sam projekt rejsu jak i jego realizacja zawierały wszystkie, realnie możliwe do wykonania, elementy. Wydaje się, że po tegorocznych „Dniach Chersonia”, zarówno władze miasta jak i tawryjscy (Tavria to nazwa tego regionu, grecka antyczna Tauryda) żeglarze poznali historię Generała i Jego miejsce w polskim żeglarstwie i (mamy nadzieję) będą o Nim pamiętać. Naszym zdaniem, w tym roku władze Chersonia wywiązały się bardzo dobrze z tego zadania, jednak włączenie na stałe do regat „potiomkinowskich” biegu „ku czci gen. Zaruskiego, o puchar Prezydenta RP” będzie wymagało dalszej dobrej woli strony ukraińskiej oraz wysiłku organizacyjnego strony polskiej aby ta piękna idea (jak wiele innych) nie „zmarła śmiercią naturalną”. Jestem też przekonany, że obie tegoroczne imprezy poświęcone pamięci Generała zdecydowanie „dowartościowały i podniosły na duchu” chersońską polonię i stworzyły lepsze rokowania na przyszłość.

Nie wydaje się nam natomiast realna, aktywna współpraca z ukraińskimi klubami żeglarskimi; obie strony różnią się zbytnio „etapem ewolucji” i „poziomem barier administracyjnych”. „Przyjemnościowe” żeglarstwo polskie ewoluuje bardzo szybko i skutecznie w kierunku „modelu zachodnioeuropejskiego” – prywatni armatorzy pływający z rodzinami lub przyjaciółmi; zaś ograniczające je bariery zostały, w ostatnich latach, w dużym stopniu zlikwidowane (dzięki wysiłkom światłych i zdeterminowanych żeglarzy oraz włączeniem Polski do strefy Schengen). „Przyjemnościowe” żeglarstwo ukraińskie praktycznie nie istnieje; pozostaje ono nadal pod kontrolą „związków żeglarskich” i ma, wskutek „archaicznych” przepisów podatkowych, charakter „kwazi – sportowy”. Międzyklubowa wymiana załóg młodzieżowych jest w zasadzie możliwa, jednak obserwowany (w trakcie organizacji tego rejsu) brak zainteresowania klubów nie jest dobrą prognozą dla przedsięwzięć tego rodzaju; dużą barierę stanowią też problemy „paszportowo – wizowe” Ukraińców oraz ich realne, przeciętne, możliwości finansowe. Rozważania na temat „poziomu ewolucji żeglarstwa przyjemnościowego” okraszę anegdotą. Podczas kolejnego wieczorku „zapoznawczo – integracyjnego” w Zaporożu, komandor klubu wzniósł prawdziwie „oceaniczno - żeglarski” toast „za kobiety które w domu czekają na nasz powrót”; skomentowałem to natychmiast, że trudno będzie nam go spełnić bo „nasze kobiety pływają z nami i pilnują nas na łódkach” a w moim przypadku dodatkowo „fachowo kontrolują i opieprzają za niepoprawną pracę żaglami i nieoptymalne halsowanie”.

Pozostają jeszcze wskazówki dla armatorów – „przyjemniaczków” rozważających ewentualność realizacji podobnego rejsu. Wydaje się niemal pewne, że w klubach żeglarskich spotkają się oni z życzliwym, bezinteresownym przyjęciem i będą traktowani jako mili, oczekiwani goście. Nie trzeba spływać „całym Dnieprem”; każdy zalew jest, w porównaniu z Mazurami, ogromnym akwenem, na którym można spędzić dwa tygodnie bez powtarzania trasy; rejs po zalewach: Kijowskiem i Kaniowskim zapewni miesiąc atrakcji żeglarsko – kulturalno – krajoznawczych. Koszt samego rejsu nie będzie wyższy niż „mazurskiego”. Istotnym problemem jest transport łódki; koszt dwukrotnego transportu przez licencjonowanego przewoźnika (2 x 2 x 1000 km) jest chyba poza zakresem sensowności. Jeżeli jesteśmy w stanie holować łódkę własnym samochodem, to oczywiście koszty będą nieporównywalnie niższe, liczyć się należy jednak z koszmarem dwukrotnego przekraczania granicy; samochód holujący lawetę z łódką zostanie prawdopodobnie skierowany na parokilometrową „ścieżkę tirów” i przekraczanie granicy potrwa dobę lub nawet kilka; my uniknęliśmy tej ścieżki dzięki „protekcji telefonicznej” a i tak na granicy spędzaliśmy 6 – 7 godzin. Niezapomnianym przeżyciem może stać się też kontakt z celnikami ukraińskimi sprawdzającymi np. doświadczalnie szerokość holowanego zestawu (niezależnie od wpisu w dowodzie rejestracyjnym łódki; skrajnia zestawu równa 2,50 m jest tu „świętym prawem”), nocą na słabo oświetlonym parkingu (bez komentarza). Trzeba się też liczyć z kontrolami ukraińskiej „drogówki”, dla której taki zestaw stanowi „łakomy kąsek”. Pozostawienie natomiast samochodu i lawety (prawdopodobnie całkowicie gratis) na terenie klubu żeglarskiego i wodowanie dźwigiem nie powinno być żadnym problemem.

Wywiezienie łódki i pozostawienie jej przez kilka lat na „wodach ukraińskich” nie jest natomiast możliwe. Zgodnie z obowiązującymi obecnie przepisami, przywieziona łódka może pozostawać na Ukrainie przez jeden rok, po czym musi opuścić ukraiński obszar celny. Nie można więc, praktycznie, pozostawić w lokalnym jachtklubie łódki na zimę i powrócić następnego lata.

Pozostaje jeszcze „temat opłat za śluzowanie”. Być może zostanie on zlikwidowany w przyszłości „na szczeblu międzynarodowym” tak jak zrobiły to Niemcy (podpisano dwustronną konwencję zrównującą opłaty pobierane od jachtów obu stron; przypomnę, że na niemieckich wodach śródlądowych śluzowanie jest dla wszystkich bezpłatne). Aktualnie trzeba w Kijowie pokonać opisaną wcześniej „ścieżkę” aby zakwalifikować rejs jako „kabotażowy” (?) i wnieść hurtem opłaty za śluzowanie.

Na tym zakończymy i zapraszamy do obejrzenia naszego „subiektywnego” fotoreportażu z rejsu dostępnego w lepszej rozdzielczości pod adresem: KLIKNIJ TU!!!

 

Ewa „Ryba” Dziduszko

Waldemar Ufnalski


Aby zobaczyć zdjęcia zapraszamy do działu ZDJĘCIA - ZDJĘCIA 2011 - 2011-Dniepr