Odsłony: 11320

Rejs przez 6 rzek i 7 mórz -Iwona i Marek Tarczyńscy

SPRAWOZDANIE Z REJSU

ANTILĄ - 24 PRZEZ  6 RZEK I 7 MÓRZ

zgłoszonego do Konkursu PZŻ „Błękitny Spinaker” na Śródlądowy Rejs Roku w 2010 r.

WSTĘP

Motywacją przedsięwzięcia były nasze marzenia o wyprawach żeglarskich w odległe, egzotyczne miejsca. Konkretny zamiar opłynięcia jachtem mieczowym środkowo – południowej Europy zrodził się w niezwykle sprzyjającej takim przedsięwzięciom atmosferze „Błękitnego Spinakera”, z jaką zetknęliśmy się jesienią 2009 r.

JACHT

Nazwa jachtu: CERBERYNA- MILA 2
ANTILA – 24, rok budowy 2010, specjalnie przygotowana przez Antila Jacht Stocznia Jachtowa Cezary Duchnik Radom : kadłub wzmocniony dodatkową warstwą laminatu, powiększony balast, wzmocnione olinowanie stałe, zainstalowane 2 metalowe jarzma silników zaburtowych zamiast pantografów, silnik główny  Honda 10 KM i pomocniczy  Honda 8 KM, dodatkowe instalacje rozruchowe i zasilania silników, dodatkowe  podstawy do zwiększonej ilości butli gazowych oraz pojemników na benzynę i wodę, instalacja radiostacji VHF.

ZAŁOGA

Armator i sternik Marek Tarczyński, szotmen Iwona Tarczyńska
Załoga, decydując się na wyprawę, miała doświadczenie w pływaniach po wodach śródlądowych Polski, także Niemiec, Francji i Holandii; po morskich wodach osłoniętych: Zatoka Gdańska, Zalew Szczeciński, Zalew Wiślany; w rejsach bałtyckich Szczecin – Gdańsk i Hamburg – Gdańsk; po morskich wodach pływowych: Le Havre – Dunkierka – Wilhelmshaven – Brunsbüttel.
W rejsie uczestniczyła suczka Mila.

PODSTAWOWE WYPOSAŻENIE NAWIGACYJNE

Kompas kursowy podświetlany, kompasy trawersowe, wiatromierz ręczny, lornetka, GPS GARMIN  z zestawem map elektronicznych, pokrywających morski obszar wyprawy, Mediterranean Almanac 2010; Waters Pilot - locje wód Włoch, Grecji i Turcji autorstwa Roda Heikella; locja wód Bułgarii i Rumunii; papierowe mapy topograficzne i geograficzne dla obszarów, obejmujących trasę rejsu; morskie rosyjskie mapy Dnieprowego Limanu i ujścia Dniepru.

PODSTAWOWE WYPOSAŻENIE RATOWNICZE, SYGNALIZACJI I ŁĄCZNOŚCI

Kamizelki ratunkowe 4 szt., koła ratunkowe 2 szt. sygnalizacja poprzez VHF w systemie GMDSS, pistolet sygnałowy z nabojami, pławki dymne, rakiety sygnalizacyjne odpalane ręcznie, łączność radiotelefoniczna i telefonem komórkowym.

CHARAKTERYSTYKA  REJSU

Rejs miał charakter rekreacyjno – turystyczny z ukierunkowaniem na poznanie wybrzeża Francji, Włoch, Grecji, Turcji, Bułgarii, Rumunii i Ukrainy, poznanie portów i marin, warunków technicznych i finansowych, żeglugowych, meteo, itp., wzbogacenia naszej wiedzy i praktyki żeglarskiej. Pragnęliśmy również, choć fragmentarycznie, poznać mityczne szlaki Odyseusza, Telemacha i Jazona. Zależało nam bardzo na odwiedzeniu bliskich polskiej historii obszarów ujścia Dniepru, Zaporoża, Kijowa i Polesia. To ostatnie pragnienie dało się zrealizować, ze względów administracyjnych tylko w bardzo małym stopniu.

RENEM, MOZELĄ, SAONĄ I RODANEM NA MORZE ŚRÓDZIEMNE

3. 06. 2010 r. o godz. 13.30 wyruszyliśmy z Radomia do Strasburga, ciągnąć na lawecie CERBERYNĘ -MILĘ 2 , po brzegi wyładowaną sprzętem i zapasami. Po całonocnej jeździe przed 12.00 4.06. docieramy do niemieckiej części Strasburga – Kehl i tu na przystani Nautic Clubu wodujemy łódkę na Renie. Po 2 dniach klarowania i ształowania nareszcie ruszamy. Płynąc na ogół w strugach deszczu najpierw Renem, a następnie Kanałem Marna – Ren po przejściu wielu śluz i 1 „ukośnej” podnośni 10.06. zacumowaliśmy w Nancy, historycznej stolicy Lotaryngii. Odnowiony plac Stanisława Leszczyńskiego olśniewa nas pozłacanymi bramami, kuszą tawerny i kawiarenki. Z żalem następnego dnia żegnamy Nancy i kierujemy się na rzekę Mozelę. Pokonawszy szereg kolejnych  śluz dochodzimy 13.06. do miasta Epinal. Tu rozstajemy się z Mozelą i idąc Kanałem Wogezów od śluzy do śluzy wspinamy się wśród stromych zboczy na szczyt Mount Golbey. Po 14 śluzie jesteśmy na górze. Teraz zaczynamy długi marsz w dół do rzeki Saony, cały czas kanałem Wogezów, którego często wykute w skałach piękno wymaga odrębnego opisania.
Po kolejnej partii śluz 16.06. wchodzimy na rzekę Saonę, trzecią z 6 wielkich rzek, które dane nam będzie przepłynąć. Po Saonie pływają statki oceaniczne, kontenerowce, mniejsze tankowce, a śluzy tej rzeki, przystosowane do ich śluzowania wydają się olbrzymie w stosunku do malutkich śluz Kanału Wogezów. Deszcz leje bezprzestannie i na ryczących jazach czuje się groźbę powodzi.  
W strugach deszczu 18.06. oglądamy miasto Auxonne, już w Burgundii. Tu Napoleon kończył Artillery College. Odbijamy, pchani silnym północnym  wiatrem. Żeglarze, którzy śródlądziem wracają do Niemiec i Holandii (trafił się nawet Fin), mówią nam, że na Morzu Śródziemnym fatalna pogoda. Rzeczywiście, są mało opaleni.
Po trzech dniach żeglugi 21.06. wchodzimy do Lyonu. Rzeka ocembrowana, nie ma gdzie stanąć. Zaraz za miastem Saona wpada do Rodanu, tworząc wielkie rozlewisko. Widać przystanie żeglarskie i tory regatowe. Wiele jachtów pełnomorskich. Płyniemy nie tyle rzeką, co wielkim kanałem, zasilanym wodami Rodanu.
Następnego dnia rano docieramy do Avignion, a ok. 16.00 wpływamy z Rodanu do śluzy portu St. Louis. Przepłynęliśmy prawie całą wschodnią  Francję, z północy na południe, blisko 1 000 km, pokonaliśmy 191 śluz, 4 tunele wodne, 1 podnośnię, by dotrzeć                                      wreszcie na  Morze Śródziemne.
Radzimy każdemu żeglarzowi, aby ruszając na ten szlak miał po 5 obijaczy na każdej burcie i deski ociernice.

MORZE ŚRÓDZIEMNE, MARSYLIA I LAZUROWE WYBRZEŻE

W marinie St. Louis zgłaszamy pobyt na 3 dni. Opłata 13 E za dzień.  Już po pierwszym dniu przenosimy się o kilka kilometrów na zachód do znacznie droższego Portu Napoleon.  Okazuje się, że złamaną w czasie śluzowania rurę rolera można naprawić tylko w tym porcie.  Próżne nadzieje. Z braku profili żaden szkutnik nie podjął się naprawy. Przez 3 dni, w niesamowitym upale, podręcznymi narzędziami, sami usunęliśmy awarię  w stopniu umożliwiającym płynięcie.
28.06. o 8.30 odbijamy, by ruszyć na Morze Śródziemne – kurs Marsylia. Wiatr słabiutki, NW, turkusowa woda, krystalicznie przezroczysta. Długa fala milo kołysze łódkę. Niebo bezchmurne, ale jakaś dziwna mgła zamazuje ostrość linii brzegowej – trzeba mocno zbliżyć  się, żeby rozpoznać kontury. Żagle równiutko wydęte, bez żadnych fałd i zmarszczek, jacht idzie jak po sznurku. O 15.00 zawijamy do mariny Cercle Nautique et Touristique du Lacydon w Marsylii. Nad mariną groźnie piętrzy się cytadela. Zwiedzamy miasto. W przyportowych knajpkach nie ma dużego ruchu, a przecież to środek sezonu.
Rano ruszamy dalej. Odwiedzamy wielką i małą redę w Tulonie, gdzie zaczęła się wojskowa i polityczna kariera Napoleona, turystyczne Lewandou, St. Raphael. Każdego dnia staramy się możliwie zbliżać do sławnych miejsc, by choć „otrzeć się” o legendę Lazurowego Wybrzeża. Wpływamy do mariny Palm Beach w Cannes. Luksusowe jachty, a na pirsach parada żeglarskiej mody – przepych! Płyniemy dalej. Wiatr niezbyt silny. Wszystkie jachty idą pod żaglami i na silniku, więc i my zaczynamy „podkręcać” Hondę, choć wstyd rumieni nam policzki. Usprawiedliwiamy się słowami wielkiego znawcy tych akwenów, nieżyjącego już Gerda Radspielera ” Nie jest to ...sportowe, lecz za to skuteczne”. Później będzie to dla nas normalne. Odwiedzamy Niceę i Villefranche sur Mer, ze wspaniałą cytadelą Voubana i niesamowitą plątaniną nadmorskich uliczek, wypełnionych po brzegi turystami, bawiącymi  w barach, kawiarniach i na plażach. Pogoda wciąż bez zmian. Barometr wysoko, niebo bezchmurne, wiatr słaby.
3.07. zawijamy do mariny w Monaco. W oczy rzuca się czteromasztowy żaglowiec pod grecką banderą, dalej najwyższej klasy jachty motorowe wszystkich bander świata. Fotografujemy te świetności, pałace, apartamentowce, lokale Monte Carlo. O 11.00 mijamy Menton, ostatni port francuski. Zaraz za nim granica włoska i Morze Liguryjskie. Koniec sławnego Cote d′ Azur.

MORZE LIGURYJSKIE, RIVIERY WŁOSKIE, WYSPA ELBA

Bierzemy kurs na San Remo, sławny kurort na Riviera di Ponente. Wszystkie porciki  i mariny zapchane jachtami motorowymi . Morze Liguryjskie nie wydaje się być  nam przychylne. Znad Alp nadmorskich ciągną w naszą stronę potężne czarne chmury. Wpływamy do mariny Porto di Imperia i mimo, iż kapitaneire żąda 40 E opłaty – cumujemy pospiesznie. Z chmurami przyszło załamanie pogody. Rano wieje dobre 5°B z NE, czyli prosto w nos. Zrzucamy żagle i idziemy na obu silnikach. Cumujemy w Loano. W dalszej drodze odwiedzamy Genuę, przepiękne miasteczko Camogli z Instytutem Kolumba, a następnie znane z piosenki, Portofino. Wybrzeże skaliste, napstrzone pojedynczymi skałami, sterczącymi w morzu. To dla żeglarzy widok niezbyt sympatyczny. Po lewej burcie ciągnie się teraz Riviera di Lewante. Na stokach gór pięknie położone miasta i miasteczka, kurorty z kamienistymi plażami i skaliste kąpieliska.
Noc 6.07. spędzamy w marinie Fezzano w Zatoce La Spezia; stąd ruszamy do historycznego Livorno, gdzie stacjonowali legioniści polscy przed wyprawą na San Domingo. Po kiepsko przespanej nocy z mariny Ardenza bierzemy kurs na wyspę Elba. Wreszcie mamy przychylny wiatr z NW, 4°B. Idziemy baksztagiem, nawigując prosto na Portoferraio, gdzie jest willa Napoleona i pałac, w którym urzędował jako gubernator wyspy. Gdy wiatr słabnie, „podkręcamy” silnikiem , żeby dojść przed zmierzchem. O 17.00 widzimy kontury wyspy, lecz wiatr zupełnie gaśnie. Zrzucamy żagle i włączamy drugi silnik. O 19.00 jesteśmy na miejscu. Zwiedzamy i fotografujemy wszystkie miejsca, związane z Napoleonem i szwadronem polskich szwoleżerów kpt. Jerzmanowskiego. „Jeszcze słychać rżenie koni...”  
Z Elby bierzemy kurs na Castigliono. Idziemy pełnym wiatrem na samym foku. Wieje silnie , ponad 5°B, prosto w plecy. Fala duża. O 14.15 wchodzimy w główki portu. Port jest mały i płytki – zaczepiamy płetwą sterową o dno. Urywamy fał. Po założeniu nowego, korzystając ze sprzyjającego wiatru, pędzimy do Talamone. Jesteśmy tam przed 19.00. Zaczynamy płynąć szlakiem mitycznego Jazona. Następnego dnia odpoczywamy w porcie Civitavecchia, zbudowanym przez cesarza Trajana. Stąd wykonujemy skok do ujścia Tybru i  11.07. cumujemy w Porto Turistico di Roma, pamiętnego tragiczną śmiercią znanego reżysera Paolo Passoliniego. Cały port i miasteczko ogląda w telewizji transmisję meczu  z mundialu Hiszpania – Holandia (1:0).

MORZE TYRREŃSKIE, NEAPOL, CIEŚNINA MESSYŃSKA

Rano 12.07. wiatr odwrócił się o 180° i wieje silnie prosto w nos, szalenie utrudniając nam dotarcie do Anzio. Idziemy ostrym bajdewindem, wspomagając się silnikiem. Żeglowanie nieprzyjemne, toteż cumujemy zaraz za Anzio w marinie Nettuno. Zwiedzamy tam cmentarz żołnierzy amerykańskich, poległych m.in. w nieszczęśliwej operacji „Koci Pazur”, zaplanowanej osobiście przez Churchilla.Jak na ironię w Anzio urodzili się dwaj znani Rzymianie, niezbyt pochlebnie zapisani w historii, Neron i Kaligula.
Następnego dnia, przy słabszym nieco wietrze z południowego zachodu i słonecznym, bezchmurnym niebie, docieramy do mariny Formia. Miejsce tchnie historią. Tu zamordowano Cicerona. Pogoda ustabilizowała się. Między  godz.  14 -15, w pełnym słońcu, zaczyna wiać mistral, czasami bardzo dotkliwy. W odpowiedzi na jego ataki uciekamy się do strategii rannych pływań. Odbijamy ok. 5.00 rano, z wyliczeniem, aby przed porą mistralową dotrzeć do jakiegoś portu, co nie zawsze się udaje.
Marinę Pozzuoli w Zatoce Neapolitańskiej osiągamy 14.07., lecz z powodu braku miejsc musimy przenieść się do mariny Baia, nazwanej tak  na cześć Baiosa, nawigatora na okręcie Odyseusza. Rano ruszamy do mariny Santa Lucia w Neapolu. Znów z braku miejsc nie możemy zacumować, więc fotografujemy panoramę Neapolu i fasady reprezentacyjnych gmachów. Dalej płyniemy na wschodni skraj wyspy Capri, a po drodze fotografujemy kontury Wezuwiusza. Za cyplem Punta Campaneila  ok. 15.00 dopada nas wyjątkowo silny mistral. Obok innych łódek chowamy się za wielką przybrzeżną skałę. Po godzinie wiatr nagle ucichł. Odwiedzamy miasteczko Amalfi, z pomnikiem Flavio Goia, który w 1302 r. przywiózł i spopularyzował w Europie kompas.
Po 2 dniach spokojnej żeglugi, 16.07., cumujemy w miasteczku Acciarolli, w którym Hemingway został zainspirowany do napisania noweli „Stary człowiek i morze”. Kolejno  odwiedzamy Marateę z białą figurą Chrystusa na skale, Almateę, położoną daleko za miastem. Im dalej na południe Italii, tym mniej szpanu i luksusu. 19.07. złapał nas znów silny mistral w rejonie zatoki Golfo di Gioia.
Następnego dnia zbliżamy się do Cieśniny Messyńskiej. Z cieśniny uderza silny, porywisty wiatr i prąd jak na Renie. Idziemy na obu silnikach, wymijając promy i statki frachtowe, których tu pełno i wymęczeni dobijamy w południe do mariny Reggio di Calabria.

MORZE JOŃSKIE, ZATOKA TARENCKA, PRZYLĄDEK ST. MARIA DI LEUCA

W pierwsze dni na Morzu Jońskim trudno nam oceniać warunki meteo i prognozować pogodę. Z ciężkich, burzowych chmur mały deszcz, a z błękitnego nieba porywisty, silny wiatr. W miarę jak wychylamy się zza noska włoskiego buta, łapie nas podmuch wschodniego wiatru.
Mijamy przylądek Spartivento 21.07 i cumujemy w marinie Roccella Ionica., gdzie po raz pierwszy poddani zostajemy kontroli paszportowej. Po przejściu wietrzystej Zatoki Golfo di Squillace dobijamy 23.07. do nabrzeża  w marinie Crotone. Tu w V wieku p.n.e. miał swój dom Pitagoras. W dzień, z powodu upału, miasto wyludnione, wieczorem zaczyna tętnić życiem kurortu. Przymorski deptak pełen ludzi, muzyki, kramów i kawiarenek.
Przed nami Zatoka Tarencka. Decydujemy się ją przejść w najwęższym miejscu. W tym celu płyniemy na północ do mariny Ciro. Tam, na przekór naszym planom,  sztorm trzyma nas 2 dni w porcie, przy burcie rybackiego kutra „Francesco Padre”. Żałujemy, że nie poszliśmy na Zatokę z mariny w  Crotonie.
27.07. wreszcie ruszamy z Ciro na drugą stronę, na Przylądek St. Maria di Leuca , do mariny o tej samej nazwie, gdzie zakończymy pobyt we Włoszech. Początkowo płyniemy bajdewindem, potem wiatr odchyla się na północny zachód i lecimy jak na skrzydłach.    Marina komfortowa, a miasteczko mocno związane z turystyką żeglarską. Żal odpływać.

MORZE JOŃSKIE, GRECKA WYSPA OTHONI, KORFU, ITAKA, ZATOKA I KANAŁ KORYNCKI, ATENY

Z mariny St. Maria di Leuca bierzemy kurs na grecką wyspę Othoni, płynąc po północnym skraju M. Jońskiego. Maleńka wyspa przywitała nas gwałtownym, porywistym wiatrem, przy zupełnie czystym i słonecznym niebie. To meltemi zakomunikował swoją obecność. Cumujemy w rybackim porciku, w którym mieszka kilkanaście  kotów. Mila była niezmiernie zdziwiona, że kotki nie uciekają na jej widok, lecz przeciwnie, szykują się do boju. To zjawisko powtarzać się będzie w całej Grecji oraz w Turcji.
Rano 29.07. opuszczamy wyspę Othoni i kierujemy się na przesmyk między wyspą Korfu i Albanią. Zamierzamy przejść całe południowo – zachodnie wybrzeże Grecji za osłoną Wysp Jońskich. Pierwszy odpoczynek wypada w marinie Sagiada (Sayiadha), przy granicy albańskiej. Wzdłuż wybrzeża dominują jachty pod banderą holenderską. To holenderskie szkółki żeglarskie, z którymi będziemy się stykać aż do Kanału Korynckiego. Płyniemy na południe, mając na ogół wiatr północno – wschodni, średnio 1-3°B, toteż codziennie „podkręcamy” silnikiem, aby osiągnąć wytyczone porty. Z zaciekawieniem obserwujemy skaliste wybrzeże i „przylepione do skał miejscowości i kurorty, zwłaszcza kąpieliska w zatoczkach między skałami.
Zatrzymujemy się w przeuroczym kurorcie Parga, następnie zostawiamy po prawej burcie wyspę Lefkadę, przechodząc przesmykiem, oddzielającym ją od lądu. Mijamy wyspę Itakę – królestwo Odyseusza i jego syna Telemacha . Przypominamy fragmenty Odysei. W tym rejonie ponownie, mimo ostrożności, daliśmy się złapać gwałtownemu meltemi, który zmusił nas do schronienia się w porcie Astakos. 2.08. stanęliśmy w porcie Patra na Peloponezie, który dla nas był  portem entry (wejścia). Spotykamy tu jacht polski pod skiperem z Legionowa, który zna dobrze naszą przystań na Wolicy. Po przejściu Zatoki Korynckiej 4.08. pokonujemy Kanał Koryncki, płacąc za tę przyjemność 100 E. Warto było – bo to niewątpliwa osobliwość. Tego dnia cumujemy na historycznej wyspie Salamina. Następnie odwiedzamy Pireus i Ateny – zatrzymujemy się w marinie Alimos. Stąd ruszamy przez Zatokę Sarońską na Cyklady, z zamiarem przejścia na turecki brzeg Morza Egejskiego.

MORZE EGEJSKIE, EUBEIA, EVIA, PÓŁNOCNE SPORADY

6.08. wychodzimy z Alimos, kierując się na Przylądek Sounio. W przesmyku Makronisos oddajemy hołd Posejdonowi, kierując wzrok  na wzgórza, gdzie stoją   kolumny jego świątyni, po czym bierzemy kurs na południowy cypel wyspy Andros, osłonięci od południa przez wyspy Kea, Giaros i inne. Zaraz za Makronisos przyszedł nadspodziewanie silny wiatr (meltemi?), wiejący od południowego wschodu. W 15 minut fale osiągnęły wysokość 2 m. Nie było rady – zawróciliśmy na południe i niesieni wiatrem, falą (dosłownie), pomknęliśmy w Zatokę Petalijską. W porcie Rafina już na spokojnie zrezygnowaliśmy z Cyklad i postanowiliśmy przejść do Turcji  przez Północne Sporady.          
Wczesnym rankiem, w towarzystwie kutrów rybackich, ruszamy na południe. Lewą burtą mijamy Zatokę Maratońską i równinę, na której rozegrała się sławna bitwa w 490 roku p.n.e. Po przejściu Cieśniny Eubejskiej dochodzimy do mostu w Chalkis. Most otwierają o 1.00 w nocy – czekamy. W korowodzie kilkunastu jachtów pokonujemy tę przeszkodę i następnego dnia cumujemy w porcie rybackim Arkitsa.
Płynąc wodami Zatoki  Eubejskiej, z przerwą w porcie Orei, 10.08. wychodzimy na otwarte wody Morza Egejskiego, kierując się  na najbliższą wyspę Sporadów , Skiathos. Neptun nie jest łaskawy. Gdy byliśmy 2 mile od skraju wyspy uderzył meltemi o sztormowej sile. Nasz wiatromierz pokazywał 25 węzłów, tj. 6°B, z tendencją wzrastania. Nim jednak morze rozkołysało się na dobre – zdążyliśmy się skryć w zatoczce na zachodnim nosku wyspy. O 12.30 cumujemy w marinie Skiathos. Postój, prąd, woda gratis. Wyspa uznawana jest za grecką rivierę. Przybywają tu statki, promy, lądują samoloty. Tawerny, bary, sklepy, sklepiki. Do końca dnia korzystamy z tego luksusu, a głównie z wody źródlanej, którą dostarcza wodociąg opodal mariny.
Skoro świt z żalem odbijamy i mijając wyspy Skopelos i Alonissos kierujemy się na wyspę Kira Panagia, skąd zamierzamy „przeskoczyć” na oddaloną wyspę Efstratios. Silny wiatr, i potężna fala utrudniają żeglugę – momentami żałujemy rezygnacji z Cyklad. Ok. 14.00 dochodzimy do Kiry i odnajdujemy niewielki przesmyk na północno wschodniej stronie wyspy. Otoczona wysokimi skałami zatoczka to inny świat. Idealna cisza, słońce, piaszczysta plaża, krystaliczna woda i bezludzie. Wyspa jest niezamieszkała. Cumujemy przy malutkiej, prawosławnej kapliczce. Mamy pełną izolację od świata, nawet komórka nie ma zasięgu. Tylko dzikie kozy pojawiają się od czasu do czasu. Idziemy z Milą na górski spacer. Pod wieczór przypływa kilka jachtów, robi się weselej.
Dzień 12.08. przeznaczamy na wypoczynek i pełne odprężenie. Zresztą pogoda nie zachęca do żeglowania. Widać z daleka białe grzywacze fal na otwartym morzu.
Przesądny dzień, piątek, 13.08. Jednak decydujemy się odbijać. Podnosimy kotwice, oddajemy cumy i wolno płyniemy do przesmyku, prowadzącego na otwarte morze. O 6.40 bierzemy kurs na północny kraniec bezludnej wyspy Giura, którą pisarz Michael Carroll nazwał bramą wichrów. Skalista wyspa jest królestwem dzikich kóz. Po minięciu północnego cypla Giury odchylamy się na wschód, biorąc kurs na centralną część Efstratios. Wiatr 4-5°B, z NW, nie rokuje dobrego żeglowania. Idziemy na silniku, co przy długiej fali nie jest trudne. Dla skrócenia czasu układamy modlitwę do meltemi:
„O meltemi, tchnienie ziemi, zmiłuj się nad nami, żeglarzami biednemi”.
Poskutkowało. Po godzinie wiatr zaczął odchylać się na północ, mogliśmy rozwinąć fok. Poszło dobrze. O 16.30 cumowaliśmy na Efstratios, w rybackiej wiosce, którą w 1968 r. zmiotło z powierzchni trzęsienie ziemi. Luksusów tu nie było, ale zaciszny port, woda, prąd i prysznice, bez ograniczenia ciepłej wody. Wszystko gratis. Grecja odpłaca nam straty finansowe poniesione we Włoszech.
14.08. pobudka o 5.00, spacer z Milą, śniadanie i o 6.15 odchodzimy na wyspę Limnos. Jeszcze nie odpłynęliśmy daleko od wschodniego brzegu Efstratios, gdy przyszedł, nie wiadomo skąd, silny meltemi. Wieje z NW, z odchyleniem na  W, co pozwala nam płynąć, choć przykro kołysze. Podnosi nas na duchu widok promu, który nieco wyżej od nas zmierza również na Limnos. Modlitwa nie pomogła. Meltemi oddmuchał swoje i skończył, nie wyrządzając nam większych szkód. Ok.14.00 cumujemy w porcie rybackim w zatoce Plakas, z zamiarem ruszenia rano na turecką wyspę Gokceada.
Rano, 15.08. niespodzianka. Wiatr groźnie śwista  w linach. Biegniemy na falochron – całe morze w grzywaczach, a fale potężnie walą w głazy falochronu. Wiatromierz pokazuje max 30 węzłów, tj. 7°B. Postanawiamy czekać. O 16.00 wieje słabnące 5°B, ale uważamy, że to za późna pora, aby odbijać. Świętujemy więc z rybakami 15 sierpnia – my swoje polskie, oni swoje greckie.
Następny ranek to samo - 7°B, ale mamy już wczorajsze doświadczenia. O 14.00 jesteśmy sklarowani, o 14.30 odbijamy. Wieje 5°B, ale morze uspakaja się. Idziemy bajdewindem na foku i obu silnikach. O 16.00 widzimy kontury Gokceady. O 19.15 rzucamy kotwicę na kotwicowisku Aliki.

DARDANELLE, MORZE MARMARA, BOSFOR

Rano mgła przysłania całą okolicę, widać nie więcej niż na 500 do 1000 m. Około 7.00 słońce zaczyna przebijać się przez mgłę, więc postanawiamy płynąć. Zaraz za  cyplem Aliki chwyta nas długa, martwa fala. Bom lata jak oszalały, masztem szarpie na wszystkie strony, silnik z trudem daje 2-3 węzły. Sporo minęło czasu, nim zrozumieliśmy, że to efekt prądów, idących od cieśniny dardanelskiej. Przed 11.00, przy opadającej mgle,  wchodzimy na wody Dardanelle. Wrażenie raczej przykre.  GPS pokazuje liczne przeszkody, ruch statków duży. O 14.00, przy silnym wietrze, zawijamy do mariny Canakkale. To dla nas port entry (wejścia), ale nikt nie żąda stosownych dokumentów. Zastanawiamy się, może  Turcja w międzyczasie przystąpiła do strefy Schengen. Trzeba upominać się o pieczęcie w paszportach, żeby później nie mieć kłopotów. Fotografujemy się przy koniu trojańskim, bo przecież Troję umieszcza się ledwie 5 mil na południe od wejścia do  Dardanelli. Miasto ładne, na deptakach ruch duży i niezliczona ilość kotów.  Za marinę płacimy 30 E(tj. 60 tureckich lirów).
Z Canakkale ruszamy następnego dnia do Gelibolu. Wiatr silny, prosto w twarz. Idziemy wyłącznie na silniku, skacząc na krótkiej fali. O 12.15  z trudem wypatrujemy wejścia do mariny, znajdującej się w środku miasta. Cumujemy burtą przy restauracji, w której witają nas bardzo serdecznie -  wypijamy kawę po turecku. Ruszamy dalej w nadziei na poprawę pogody i z zamiarem osiągnięcia mariny Sarkoy.  Około 15.00 wchodzimy na Morze Marmara. To  małe, trochę lekceważone przez nas morze, srogo nas doświadcza.  W połowie drogi do mariny Sarkoy wieje 6°B. Fale, wlewając się na pokład, ujawniają trochę nieszczelności. Jesteśmy przemoczeni i zasoleni do szpiku kości. O 19.00 wchodzimy do mariny mocno zmęczeni. Jest woda i prąd. Cumujemy burtą do jachtu czarterowanego przez Amerykanów, Jeden z nich był w Polsce w Węgorzewie na ćwiczeniach wojskowych, odwiedzał także Gdańsk i Puck. Groźny wiatr (odmiana meltemi zwana w Turcji fertina), który męczył nas wczoraj od rana, zniknął bez śladu.
O 7.00 ruszamy do Tekirdag. Cel osiągamy bez trudu w godzinach południowych. Przy nabrzeżu portowym wydzielone miejsce dla rybaków i jachtów. Cumujemy burtą. Opodal nas wesołe miasteczko i deptak. Turek, który prowadzi tu barek z napojami i ma białego doga argentyńskiego, z miłości do psów zaprzyjaźnił się z nami. Podwiózł nas samochodem  do odległej stacji benzynowej, za co dostał na pamiątkę koszulkę klubową. Obok portu piękny park z fontannami i amfiteatrem, masa miejsca do spacerów.
O świcie, przy pięknej pogodzie i wietrze 4-5°B ruszamy do odległego o 60 km Silivri. Dmucha z zachodu prosto w plecy, toteż, żeby nie robić sobie kłopotów, idziemy na samym foku. O 10.00 wiatr stabilizuje się, bez porywów i szkwałów. Żeglujemy relaksowo. Postanawiamy minąć Silivri i cumować w rybackim porciku Selimpasa, który osiągamy po 18.00. Miasteczko ładne, ludzie życzliwi, lecz odstręcza wszechobecna woń szamba – chyba jakaś awaria.
Do Stambułu mieliśmy wytypowanych kilka marin i porcików, które wybierane miały być  zależnie od pogody. Na 21.08 był to Yesilkoy. Odbijamy o 6.00, przy słabym i niekorzystnym wietrze wschodnim. Idziemy na silniku. Przed 9.00 wiatr gwałtownie zmienił się na północny i zaczął zrywać potężne fale. W pół godziny morze groźnie huczało.
Widzimy, jak kutry i łodzie rybackie uciekają w rejon wielkiego falochronu portu frachtowego Yakuplu. W przekonaniu, że to krótkotrwały atak fertiny, płyniemy za rybakami i razem  z nimi stajemy na kotwicy, osłonięci wysokim brzegiem i falochronem portu. Ok.12.00 kapitanat portu, w związku z przewidywanym sztormem, zezwala wszystkim kutrom i łodziom wejść do zatoki, utworzonej przez falochron portu i falochron stacji bunkrowania statków, do której wcześniej zabraniał wpływać. Idziemy tam za rybakami i rzucamy 2 kotwice w miejscu, które wskazał nam komenderujący tu rybak z dużego kutra. Dla nas to miejsce niebezpieczne, bo w wypadku zerwania kotwic polecimy na kamienny falochron, który ciągnie się za plecami.
Czuwamy przy gotowych do odpalenia silnikach, lecz żaden sztorm nie nadchodzi. O 15.00 wiatr zaczyna folgować, ale nikt ostrzeżenia nie odwołuje. O 16.00 nasz wiatromierz pokazuje 5°B. Czekamy jeszcze godzinę. O 17.00 podnosimy kotwice i ostrożnie wychylamy się zza falochronu. Morze jeszcze rozkołysane, ale wiatr wyraźnie cichnie. Bierzemy kurs na  marinę Yesilkoy. Za nami wysypuje się z portowej zatoczki flotylla 6 kutrów i 3 łodzi rybackich. Widocznie kapitanat przypomniał sobie, że należy odwołać ostrzeżenie.
W  Yesilkoy nie było miejsca i odesłano nas do pobliskiej, ale drogiej mariny Atakoy. O 20.00 zgłaszamy na kanale 73 chęć wejścia do mariny. Przyjmują nas życzliwie, obsługa pilotuje na miejsce cumowania.
Atakoy to przedmieście Stambułu, najsławniejsza marina na morzu Marmara, nagrodzona Złotą Kotwicą. Pełen komfort, łącznie z prognozą pogody. Ale też   opłata 94 E za dwie noce. Obsługująca nas Turczynka w 1977 r. była w Polsce w ramach wymiany młodzieżowej. Bardzo się ucieszyła na widok polskiej bandery. Wręczyła proporczyk mariny, plan Stambułu i doradzała, jak wygodnie dojechać autobusami do miasta.
Stambuł to przede wszystkim mrowie ludzi, moc straganów i sklepików, wielkich magazynów. Stara architektura, zwłaszcza meczety i pałace sułtańskie – zachwyca.  Nowa, średnio. Most Galata i cały Złoty Róg zapchany turystami. Wróciliśmy zmęczeni i zaniepokojeni komunikatami o silnym sztormie na Morzu Czarnym.
Z mariny Atakoy 23.08  odbijamy o 7.00, z zamiarem dojścia do portu Turkeli Feneri na Morzu Czarnym, co nie wydawało się trudne, zważywszy na niezbyt wielką odległość i żeglugę w większości po osłoniętych wodach Bosforu. Przechodzimy obok licznych statków na redzie i mijając lewą burtą Złoty Róg wchodzimy do cieśniny. Locja nakazuje iść prawą, czyli wschodnią stroną Bosforu, ale po tej stronie płynie wartki prąd z Morza Czarnego na Morze Marmara, niesamowicie utrudniający żeglugę, a dziś przy silnym wietrze z tego kierunku prawie ją uniemożliwiający. Przechodzimy na zachodnią stronę – jest znacznie lepiej. Ruch statków i promów większy niż w Messynie. Wleczemy się niczym żółw, skacząc na krótkiej, kotłującej się fali. O 9.00 przechodzimy pod pierwszym mostem, w godzinę później pod drugim. Im bliżej morza, tym większa fala. O 11.30 mijamy latarnie wyprowadzające na morze, a właściwie na Zatokę Bosforu. Niskie ciemne chmury, silny wiatr północno-zachodni prosto w twarz i fala, idąca od północy na prawą burtę, zniechęcają nas do dalszej żeglugi. Zawracamy do Zatoki Tarabya i tam cumujemy do burty spacerowego żaglowca. Sympatyczny skiper   częstuje nas sokiem, owocami i budyniem z rodzynkami. obdarowujemy go koszulką klubową.

MORZE CZARNE, DUNAJ, DNIEPROWY LIMAN, DNIEPR

Wraz ze wschodem słońca ponownie ruszamy, tym razem skutecznie. Pogoda znacznie lepsza, fala długa, wiatr słabszy, z północy. Na początek, dla oswojenia z nowymi warunkami, stawiamy tylko fok. Przed 9.00, wśród groźnych skał, widzimy wejście do porciku Turkeli Feneri. Zawijamy tam po prognozę pogody. Cumujemy do kuterka sympatycznego Turka, który częstuje nas znakomitą herbatą i opowiada o swoim pobycie w Londynie. Prognoza przewiduje na 3 dni wiatr z N, 3-5°B, słonecznie. Z Turkeli Feneri idziemy do Karaburun. Po drodze fotografujemy wyrzucony na skały statek, a nieco dalej drugi, osadzony na mieliźnie. Nasuwa się myśl - Czarne Morze ostrzega! W południe widzimy zarysy falochronów porciku Karaburun i zaczynamy kierować się w ich stronę. Wita nas i pomaga cumować spora grupa młodych ludzi z miasteczka, co wcale nie ułatwia ochronić się przed otarciem burty o stary, chropowaty beton nabrzeża. Obok cumuje malutki trimaran Austriaka, który przypłynął tu Dunajem. Po nas wpływa niewielkim jachtem kilowym Nowozelandczyk, płynący śródlądziem z Londynu do Stambułu. Cumuje do naszej burty. Osobliwość stanowił miejscowy poliglota, mówiący 5 językami, w tym polskim.
Przez Karacakoy i Igneadę, mijając bułgarski Ahtopol,  26.08. wpływamy do Carewa, które jest dla nas w Bułgarii portem entry. Tu przechodzimy pełną odprawę paszportową, celną i sanitarną. Miasteczko w czasach komunistycznych nosiło nazwę Miczurin i taka jest na starych mapach. Zresztą pozostałości po dawnym ustroju  jest więcej.
Na miejskim deptaku ruch ogromny. Turyści głównie z Niemiec, ale też z Anglii i Francji. Na straganach kupujemy parę pamiątkowych drobiazgów.
Nad morzem po skałach prowadzi bardzo sympatyczna ścieżka z tarasami widokowymi, do których przylegają sosnowe zagajniki. Spacerujemy tam z Milą.
Z Carewa rano bierzemy kurs na Nesebar, typując jednocześnie cumowania awaryjne w Primorsku, Sozopolu, Burgas i Pomorie. Kilka dni żeglugi po Morzu Czarnym potwierdziło to, co piszą w Almanachach Heikella. To chimeryczne morze i wystarczy kilka godzin silnego słońca, aby wywołać lokalne ataki silnych, porywistych wiatrów. Wraki statków, sterczących na pobrzeżu i tkwiących na mieliznach wyczulają jeszcze bardziej.
Przelot do Nesebaru odbywamy jednak w komfortowych warunkach pogodowych, mimo nienajlepszych prognoz. Wiało korzystne 4-5°B z SW.  Dodatkowo dobieraliśmy stosowną odległość od brzegu tak, by nie zakłócał wiatru, a chronił przed falą. Tylko od Sozopola, na cięciwie Zatoki Burgaskiej, mieliśmy trochę  niegroźnych zresztą kłopotów. Przed Nesebarem otrzymujemy radiową informację, że w porcie  jachtowym brak miejsc i że kierują nas do przystani turystycznej. Przystań nowoczesna, z dobrą infrastrukturą, ale słabo osłonięta. Cumujemy dziobem i na dwóch cumach rufowych. Do późnej nocy zwiedzamy Nesebar, miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa zabytków. Kupujemy pamiątkowe drobiazgi, robimy zdjęcia w przepięknych starych zaułkach i uliczkach. Na koniec zabieramy do łodzi na pamiątkę duży kamień ze skalnego złomowiska.
Ranek  w sobotę 28.08, spokojny i słoneczny, zachęca do wyjścia w morze. Wytypowaliśmy port docelowy Bałczik i jak zwykle, cumowania pośrednie, m.in. w Slance i Warnie. Odbijamy ok. 7.00, słaby wiatr z południa zmusza do „podkręcenia”  szybkości silnikiem. O 8.40 zostawiamy za sobą przylądek Emenie i bierzemy kurs wprost na północ. Po minięciu Slance wiatr gwałtownie przybiera na sile. Zrzucamy grot i idziemy na foku, który wkrótce zwijamy do połowy, a rufę stabilizujemy dwoma silnikami. Widzimy statki na redzie Warny i postanawiamy tu zawinąć, bo żegluga, choć z wiatrem, staje się uciążliwa i obawiamy się, przy łopocie, awarii niezbyt pełnosprawnego rolera foka. Mijamy przylądek Galata i bierzemy kurs na zachód do Zatoki Warneńskiej. Robi się spokojniej. O 15.30 wchodzimy do przystani Jacht Clubu Varna. Wita nas sympatyczny kapitan i pokazuje miejasce do cumowania, wolne po niemieckiej Bawarii, która godzinę wcześniej odeszła do Nesebaru. Ledwie zdążyliśmy zakończyć cumowanie i klarowanie łodzi, wraca Bawaria, a kapitan prosi nas o ustąpienie jej miejsca (jacht ma ok. 12 m). Przenosimy się  w zatłoczonym porcie, w silnym wietrze, na ciasne miejsce techniczne, przy samym kapitanacie. Para niemieckich żeglarzy dziękuje nam serdecznie, tłumacząc, że przy tej sile wiatru i fali nie byli w stanie żeglować do Nesebaru. Teraz dopiero w pełni doceniamy poprawność naszej decyzji o zejściu z morza, którą początkowo uważaliśmy za przedwczesną.
Wieczorem, w nocy i rano wiatr w zatoce bardzo silny, a na morzu autentyczny sztorm. Musimy odłożyć dalsze żeglowania do czasu poprawy pogody. Zwiedzamy Warnę, która bardzo się rozbudowała od czasu naszej tu wizyty przed 24 laty. Obserwujemy uroczystości morskie, związane ze zlotem okrętów wojennych państw Morza Czarnego.
W poniedziałek, 30.08. pogoda się nieco  poprawiła, choć nadal mocno wieje. Decydujemy się na niewielki skok z Warny do Bałcziku. Odbijamy przed 10.00. Niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami, lecz wiatr wyraźnie cichnie i  morze uspakaja się. W cztery godziny, pomagając wydajnie silnikiem, dochodzimy do Bałcziku i tu postanawiamy nocować. Marina nowoczesna, dobrze wyposażona – cena 30 lewa, tj. 15 E. Spacerujemy nową, nadmorską promenadą, ciągnącą się prawie do pałacu Tenka Yavia, należącego ongiś  do królowej Marii, wnuczki Wiktorii.
Ponieważ Bałczik był dla nas portem wyjścia, umawiamy się z placówką „pograniczników” na odprawę 31.08. o 6.30. Otrzymujemy stemple w paszportach i życzenia siedmiu stóp wody pod kilem.
Odcinek od Bałcziku do Przylądka Kaliakra pokonujemy ostrym bajdewindem. O 9.45 mijamy Kaliakrę, która jest potężnym masywem skalnym, głęboko wcinającym się w morze. Wpadamy tu w kłębowisko fal, odbijających się od skał oraz zawirowania wiatru. Fotografujemy imponujący i groźny widok.
Za przylądkiem bierzemy kurs na północ, na porcik Sabla. Wiatr wieje w plecy, a wysokie fale co chwila wprowadzają łódkę w kilkunastometrowy  poślizg.  O 12.00 mijamy Przylądek Sabla i porcik, gdzie planowaliśmy cumowanie awaryjne. Wokół żadnych jachtów ani statków – wiatr, wielka fala i pustka wokół . Piękne, ale i niepokojące.
O 14.00 opuszczamy flagę bułgarską i podnosimy rumuńską – przez lornetkę widać białe kontury gmachów Mangalii. O 15.30 wchodzimy do mariny. Pogoda paskudna, wieje chłodny wiatr i  mży deszcz, który w nocy przeradza się w ulewę.
Rano zastanawiamy się, co robić. W kapitanacie doradzają, by pozostać w porcie. Czekamy do 10.00. Widać poprawę pogody, więc decydujemy się odbijać do Constancy. Ruszamy o 11.00, w 71 rocznicę wybuchu II wojny światowej, tj. 1.09. Wiatr silny, ale od lądu, więc nie podnosi wielkiej fali. Deszcz i zimno dokuczają bardziej niż wiatr i fale. O 13.00 mijamy port Tuzla, a w dwie godziny później główkę najdłuższego falochronu, jaki dotychczas spotykaliśmy. 7 kilometrowy, kamienny wał osłania ujście kanału wyprowadzającego Dunaj na Morze Czarne i port w Constancy. Za falochronem widoczny stary gmach Akademii Morskiej w Rumunii, obok którego jest wejście do dobrze osłoniętej mariny Tomis Management. Cumujemy dziobem w sąsiedztwie Mc Gregora, przykuwającego naszą uwagę. Po załatwieniu formalności zwiedzamy miasto Jazona i Owidiusza, pełne historycznych pamiątek.
Pogoda wciąż niepewna. Wprawdzie pod wieczór przejaśnia się, ale porywisty wiatr nie słabnie. Rano decydujemy się płynąć dalej. Okazuje się, że sytuacja jest gorsza, niż ocenialiśmy ją w marinie. Płyniemy wzdłuż delty Dunaju. Niski brzeg nie daje żadnej osłony od wiatru, a rozległe płycizny, ciągnące się niemal do samej Odesy (Odessy), zmuszają do żeglugi odległej od brzegu, gdzie zafalowanie stwarza dodatkową trudność. Przed 10.00 wiatromierz pokazuje 7°B. Nie odczuwamy tego, idąc kursem baksztagowym. Postanawiamy jednak zejść z morza do nieodległego portu frachtowego Midia (Novoderi). Na wysokości główek falochronu formalna kipiel, do której, dla bezpieczeństwa, podchodzimy pod wiatr. Oba silniki z trudnością pchają łódkę. Na wiatromierzu 8°B. Kapitan portu – sam żeglarz – który na ekranie obserwował nasze zmagania z wiatrem i falą, wskazuje nam osłonięte miejsce i organizuje odprawę paszportową i celną. Radzi, by, ze względu na kiepskie prognozy pogody, obejść Morze Czarne do Wilkowa Deltą Dunaju. Dzwoni na pierwszą śluzę kanału dunajskiego i otrzymuje złe informacje. Śluzy na Dunaju przy sile wiatru 7°B (16m/sek.) nie śluzują; za jedną śluzę biorą 40E, niezależnie od wielkości łódki. Trasa dunajska jest o 100 km dłuższa niż morska. Rezygnujemy i postanawiamy czekać do jutra, by płynąć dalej morzem. W Midii opiekuje się nami zastępca kapitana portu, który bywał w Polsce wiele razy w Gdańsku i Gdyni, mówi trochę po polsku, ma jacht Bavaria w Constancy. Wieczorem radio Constanca podaje korzystniejszą prognozę pogody.
Odbijamy o 6.30, w piątek, 3.09. Wieje 3°B z N, słonecznie , ale chłodno. Kierujemy się na ujście odnogi Dunaju w St. Gheorghe. O 11.00 mijamy Portitę, miejsce, do którego zamierzaliśmy dojść wczoraj. Na płyciznach, wzdłuż naszej lewej burty, widzimy  pelikany. W dziewiątej godzinie wyjątkowo spokojnej żeglugi dostrzegamy nosek mierzei, za którą znajduje się ujście St. Gheorghe. Długi czas nie możemy wypatrzyć ujścia dużej przecież  rzeki. Idziemy na GPS. Wreszcie widać przełom wlewającego się  do morza nurtu  i fal morskich. Idziemy 3-4 km w górę i cumujemy w St. Gheorghe do pomostu klubu „Delfin”. Zmęczeni idziemy wcześnie  spać.
Rano widać na morzu sztormowe fale, co skłania nas do przejścia z St. Gheorghe do Suliny nie morzem, lecz przez deltę Dunaju, zwłaszcza, iż mamy informacje od wędkarzy, że zaraz za miasteczkiem znajduje się, nie uwzględniony na większości map, kanał, którym można przepłynąć przez deltę Dunaju do portu Sulina. Dla nas to dodatkowa atrakcja płynąć po szlaku, którego nie ma na mapie.
Ruszamy w górę i wkrótce odnajdujemy wejście do kanału, wiodącego do położonego na północ drugiego ramienia Dunaju  - Bratul Sulina. GPS pokazuje, że suniemy na przełaj po bagnach. My tymczasem płyniemy pięknym korytem, szerokim na 10-12 m i głębokim ok.1,5 m, bez żadnych mostów i linii elektrycznych. Wokół bezkresne szuwary i plątanina zatoczek, kanałków, a od czasu do czasu jakaś wysepka z rybacką chatą. Po wschodniej stronie biegnie linia elektryczna, zbudowana na podsypce, pozyskanej pewnie z pogłębiania kanału. Z daleka dobiega do nas szum morza, ale nie zakłóca ciszy. Tylko warkot małych motorówek, wożących turystów po kanałkach delty Dunaju, zakłóca ten sielski nastrój. Przez 5 godzin bajkowego żeglowania czuliśmy się jak na urlopie, zwolnieni z morskiej codzienności.
Z kanału wpływamy do portu Sulina i cumujemy burtą przy nabrzeżu kapitańskim. Zgłaszamy na policji przybicie i wkrótce odbywamy odprawę celną i paszportową. Kapitan portu mówi b. dobrze po rosyjsku, ma siostrę w Wilkowie, po ukraińskiej stronie. doradza nam, aby do Odessy płynąć z przystankiem i odprawą w Wilkowie, przez port Dunajsk.
Rano, 5.09 o godz. 8.00 otrzymujemy „Premis”, odprawiający z Rumunii do Ukrainy, a kapitan portu radzi, by do Wilkowa płynąć odnogą Dunaju zwaną Bystraja.
Z długiego na kilka kilometrów kanału portowego Suliny wychodzimy na morze w miejscu przyboju i z tego powodu skaczemy jak piłka na przybojowej fali. Lewą burtą mijamy wyrzucony na mieliznę statek i kierujemy się na północ, na falochron, osłaniający ujście Bystrej. Przy silnym wietrze i dużej fali wchodzimy na osłonięte potężnym falochronem aktualnie rozbudowywanym ujście Bystrej. Po przepłynięciu dalszych 10 km skręcamy na jedno z ramion Dunaju i o 15.45 zgłaszamy przybycie do Wilkowa. Konsternacja – tu nikt nie jest przygotowany na przyjmowanie obcych bander, zwłaszcza w niedzielę, tzn. w dzień wolny od pracy. Czekamy na kotwicy aż zbiorą się funkcjonariusze odpowiednich służb. Mila czeka na wyjście na ląd. Późnym wieczorem odbywa się odprawa celna i paszportowa. Dopiero wtedy nam i psu wolno opuścić łódkę. Umawiamy się na odprawę wyjścia następnego dnia o godz. 7.00.Tym razem funkcjonariusze przychodzą punktualnie i rano ruszamy w dalszą drogę.
Niestety, wyjście przez port Dunajsk zostało zasypane piaskiem, więc musimy wracać Bystrą, nakładając spory kawałek drogi. Wiatr NE i duża fala utrudnia i spowolnia żeglowanie. Pod wieczór stajemy na zupełnie odsłoniętym kotwicowisku w Liebiediewce, w połowie drogi do Odessy. Sztormowa pogoda „umila” nam noc, toteż skoro świt , 7.09., ruszamy dalej. Po 10 godzinach żeglugi, w niezbyt korzystnych warunkach i krótkiej przerwie w przystani Zatoka (spacer z Milą po 26 godzinach w morzu), o godz. 18.00 wchodzimy do basenu jachtowego portu w Odessie. Odprawa paszportowa, celna i sanitarna trwa 3 godziny. trzeba wypełnić 7 niemałych dokumentów. O 21.00 jemy śniadanie i obiadokolację. Idziemy spać.
W nocy budzi nas silne kołysanie i głośny zgrzyt kiwających się pontonów, na których pływają główne pirsy mariny. Na morzu  rozpoczął się sztorm, który zatrzymał nas w Odessie przez 4 dni. W trzecim dniu sztormu, przy sile wiatru 9°B, pourywało od głównego pirsu i wywróciło kilka pomostów, m. in. ten, do którego cumowała Cerberyna –Mila 2. Było niemało kłopotów z przestawianiem łodzi na inne miejsca. Potwierdziła się prawidłowość, że wrzesień to początek sezonu sztormowego na Morzu Czarnym.
Marina przy Morskom Wokzale, w której stacjonujemy, pod względem infrastruktury śmiało może konkurować z obiektami na Zachodzie. Odessa to atrakcyjne miasto, co w sumie ułatwiało nam oczekiwanie na poprawę pogody. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od potiomkinowskich schodów, sławnych z filmu Eisensteina, pomnika Katarzyny II i jej faworytów. Wracając z miasta rzuciliśmy kilka hrywien kobiecie, grającej na harmonii – życzyła nam szczęścia i zdrowia, a kiedy usłyszała po polsku – „dziękujemy”- zagrała –„Jeszcze Polska nie zginęła”... Następnego dnia zwiedzaliśmy Majdan Grecki, dom Mendelejewa i dom, w którym w 1825 r. mieszkał Adam Mickiewicz. Oglądaliśmy wielkie rzeczne statki pasażerskie, Księżniczka Dniepru i Marszał Koszewoj. W sobotę obserwujemy dosłownie dziesiątki młodych par, które przybywają na  Morskij  Wokzał, by zrobić ślubne pamiątkowe zdjęcie. Pod wieczór wiatr zaczyna folgować, a Radio Odessa zapowiada lepszą pogodę.
Rano w niedzielę, 12.09, przechodzimy pełną procedurę odprawy i przy silnym jeszcze wietrze z NE opuszczamy port. Przecinamy po cięciwie Zatokę Odesską i pod osłoną północnego wysokiego brzegu bierzemy kurs na Oczaków, leżący nad Dnieprowym Limanem. Przed godz. 18.00, idąc wg GPS, wpływamy do starego portu w Oczakowie. Ruina, zardzewiałe żelastwo, porozwalane stare, betonowe pirsy, na brzegu wraki. Tłumaczą nam, że port właściwy jest dalej, za latarnią. Idziemy tam, kierowani przez radio kapitanatu. Załatwianie formalności trwało, jak zwykle, przeszło 2 godziny. Spacerujemy z Milą po otaczającym nas pustkowiu.
Nazajutrz zgłaszamy wyjście do Chersonia i odbywamy odprawę. Pogoda zła, ciemne chmury zalegają całe niebo i wieje zimny, północny wiatr. Przekonani, że po Dnieprowskim Limanie łatwiej w tych warunkach żeglować, niż po morzu, decydujemy się płynąć dalej. Za główkami portu trafiliśmy jednak na wysoką i krótką  falę, typową dla płytkich akwenów; średnia głębokość Limanu nie przekracza chyba 2m.  Nie chcąc narażać się na kłopoty, zawracamy do portu. Cumujemy obok dwóch jachtów, które widzieliśmy tu wczoraj. Zaprzyjaźniamy się z obu załogami i prowadzimy długie rozmowy w oczekiwaniu na lepszą pogodę. Jacht Andrieja „Dixi” to kiler o eleganckiej, klasycznej linii, który sam zbudował 20 lat temu. Jacht Jurija, mniej elegancki, ale bardzo dzielny. Obaj płyną na Morze Czarne, poza granice Ukrainy. Andriej i Jurij przekazują nam wiele cennych informacji , dot. żeglowania po Limanie, wejścia na Dniepr oraz portów i przystani w Chersoniu.
Rano, żegnani przez załogi obu jachtów, opuściliśmy pusty i pochmurny Oczaków. Mijamy Liman Jużnego Bugu i Chersońskim Morskim Kanałem wpływamy na rzekę Rwacz, będącą jednym z ramion ujścia Dniepru. Następnie głównym korytem Dniepru dochodzimy do portów morskiego i rzecznego w Chersoniu i cumujemy przy reprezentacyjnym nabrzeżu miasta, obok pomnika marynarzy i zabytkowego działa. Tu odbywamy odprawę paszportową i odchodzimy na nocleg na drugą stronę rzeki, do Ośrodka Wypoczynkowego „Pietrowiec”, gdzie zostajemy serdecznie przyjęci.
Na następny dzień planujemy realizację głównego zadania, jakim jest odwiedzenie grobu gen. Mariusza Zaruskiego. Jednakże w porcie nadzoru okazuje się, że zezwolenie na żeglugę po wewnętrznych wodach Ukrainy wydaje bezpośrednio Ministerstwo Transportu Wodnego w Kijowie. Chersoń takich uprawnień nie ma. Na decyzję w tej sprawie trzeba czekać minimum 10 dni, od dnia złożenia podania.
16.09. prowadzimy jeszcze rozmowy w urzędach chersońskich. Gdy jednak widzimy, że nic nie osiągniemy, decydujemy się na powrót do Polski drogą lądową na lawecie. Nie chcemy powtarzać perypetii Henryka Widery, który, nim zatrzymano go w Rostowie,  był w Chersoniu na długo przed nami.
W międzyczasie, dzięki pośrednictwu Andrieja, nawiązujemy kontakt z dwoma żeglarzami chersońskimi, mającymi  bliźniacze jachty Antila -26. Korzystamy z gościny w ich porcie, „Hydroparku”. Opiekuje się nami Jegor, który zaprasza nas na regaty, organizowane 18.09. na Dnieprze z okazji Dni Chersonia.
Przed regatami składamy wizytę księdzu Dariuszowi, proboszczowi parafii katolickiej w Chersoniu. W kościele fotografujemy tablicę, poświęconą generałowi Zaruskiemu, umieszczoną tu przez rzeszowskich żeglarzy w 1999 r. i umawiamy się  na spotkanie z proboszczem na 19.09. w niedzielę po mszy.
W sobotę oglądamy regaty, w których startuje ok. 40 jachtów różnych typów i klas. Antila 26 Jegora – „Calipso” zajmuje w kolejnych biegach środkową pozycję w całej stawce. Po obliczeniach handicapu  i klasyfikacji okazuje się, że zajęła 1 miejsce w swojej grupie.
W niedzielę spotykamy się z ks. Dariuszem i odwiedzamy symboliczny  grób gen. Zaruskiego, wzniesiony przez Polonię, znajdujący się na starym cmentarzu  w centrum miasta. Cmentarz, na którym kiedyś grzebano zmarłych na cholerę, leży przy ulicy Młodzieżowej i jest wyłączony  z użytku. Dziś cały obiekt zarośnięty krzakami i chwastami, bez żadnych kwater ani alej. Żeby odnaleźć grób generała trzeba wejść przez przerwę w murze po dawnej bramie od strony ul. Młodzieżowej. Po 25 krokach skręcić w prawo i po dalszych 150 krokach na małym skrzyżowaniu w lewo. Po przejściu ok. 20 kroków, po prawej stronie w głębi, wśród krzaków i chwastów można będzie dostrzec grób z pionową czarną tablicą i wyrytym w niej wizerunkiem generała w galowym mundurze.
Z dziwnym uczuciem i zażenowaniem przypatrywaliśmy się dostojnemu generałowi z najwyższymi odznaczeniami, w otoczeniu masy chwastów i krzaków. Przyrzekliśmy sobie po powrocie  kraju uczynić, co tylko można będzie, aby Polska przypomniała sobie o tym żołnierzu, wybitnie zasłużonym dla polskiego żeglarstwa i taternictwa i zaopiekowała się miejscem jego wiecznego spoczynku.
W poniedziałek dogrywamy na 22.09 sprawę przyjazdu lawety z Radomia, z Antila Jacht Cezarego Duchnika oraz dźwigu z Chersonia do załadowania łodzi. Cała operacja, dzięki pomocy i życzliwości Michaila (szefa portu), Jegora, Andrieja i ich kolegów, przebiegła sprawnie.
22.09, po południu, żegna nas w „Hydroparku” Michaił i Andriej. Przed nami blisko 1,5 tys. km do Warszawy. Jeszcze na granicy  w Rawie Ruskiej przez 12 godzin rozwiązujemy  precedensowy dylemat. Co zrobić, aby jacht, który przybył na Ukrainę drogą morską, mógł powrócić do kraju drogą lądową. Prawo ukraińskie nie przewiduje takiej okoliczności, ale też nie zabrania. wreszcie zapadła decyzja – odprawić.
O 13.00, w piątek, 24.09 wodujemy łódź w Nieporęcie i po całkowitym sklarowaniu następnego dnia przybijamy do macierzystego portu w Wolicy, witani przez władze klubu i żeglarzy.
Całą naszą wyprawę wspomagały Antila Jacht z Radomia i Centrum Druku Cyfrowego G&G w Warszawie, a opiekę sprawował Jacht Klub Politechniki Warszawskiej.

BILANS

Rejs trwał 115 dni. Przebyliśmy   8400km, z tego:
-    po rzekach i kanałach ok. 1200 km (191 śluz)
-    po morzach                 ok. 4500 km
-    na kółkach                  ok.  2700 km
Płynęliśmy po wodach 6 wielkich rzek ( Ren, Mozela, Saona, Rodan, Dunaj, Dniepr) i 7 mórz  (Śródziemne, Liguryjskie, Tyrreńskie, Jońskie, Egejskie, Marmara, Czarne).
Odwiedziliśmy 9 krajów: Niemcy, Francja, Monaco, Włochy, Grecja, Turcja, Bułgaria, Rumunia, Ukraina.
Używaliśmy 5 walut: euro, lira turecka,  lewa, leia, hrywna.
Wydatki, które prezentujemy poniżej, sprowadziliśmy do wspólnego mianownika, przeliczając poszczególne waluty na euro (E).
·    Opłata za mariny......................................................................1162 E
·    Koszt 900 l benzyny (95,98).....................................................1395 E
·    Pozostałe wydatki ....................................................................2226 E
RAZEM    4823 E        
W pozostałych wydatkach uwzględniono wyżywienie 1955 E (115 dni x 17 E dla 2 osób +psa), 86 E (bilety wstępu, komunikacja, itp.), 100 E (Kanał Koryncki), 60 E (nowa komórka), 20 E (most Chalkis), 45 E (dźwig Chersoń).

 


Aby zobaczyć zdjęcia zapraszamy do działu ZDJĘCIA - ZDJĘCIA 2010 - 2010-Rejs I.M. Tarczynscy